Spece od różnych technik manipulacji własną psychiką zwracają uwagę na rolę języka użytego wobec obiektywnie neutralnej sytuacji. Kiedy komuś przedstawi się np. obraz i zada pytanie "Co ci się w nim podoba?", to taka osoba, mimo że obiektywnie wcale mu się ten obraz może nie podobać, zacznie szukać pozytywów, żeby odpowiedzieć na pytanie. W rezultacie może nawet sam siebie przekonać, że ten obraz mu się podoba. Działa to również w drugą stronę, na pytanie "Co ci się w nim nie podoba?", zapytana osoba zaczyna wyszukiwać samych złych rzeczy, żeby tylko pokazać, że ma coś do powiedzenia, i to mimo że początkowo taki obraz mógł się jej całkiem podobać. Na tej zasadzie działają często nauczyciele, którym wydaje się, że do ich obowiązków należy wyszukanie czegoś, co można skrytykować w uczniu, bo inaczej, uczeń ten popadnie w samozadowolenie i przestanie robić postępy. Tak samo działają wizytatorzy szkolni, a także krytycy literaccy, muzyczni, filmowi itd. Ich zawód polega na wyszukaniu czegoś negatywnego, bo inaczej straciliby swoją profesjonalną wiarygodność.
Gorzej jest, jeśli ten drugi typ myślenia reprezentują zwykli ludzie, od których zawód tego nie wymaga. Po prostu tak, dla pokazania, że mamy coś do powiedzenia, albo że takie z nas zuchy, że nie boimy się "ściągnąć korony z głowy" choćby i najszlachetniejszego człowieka. Krytykujemy z coraz większą intensywnością, bo w towarzystwie nikomu w krytykowaniu wyprzedzić się nie chcemy pozwolić. W ten sposób sami siebie programujemy na to, że otaczający nas świat to wielkie szambo i w ogóle nie wiadomo, jak my możemy w nim żyć i w dodatku jakoś funkcjonować. Sami sobie podbijamy bębenka i po pierwotnym złapaniu kierunku napędzamy się już sami, niczym perpetum mobile.
Tymczasem taki Amerykanin, co prawda raz w roku, ale dobre i to, zmusza się, żeby wypowiedzieć akt wdzięczności za.... i tu już musi zrobić "pozytywny rachunek sumienia". Kiedy tak "na siłę" szuka tych osób, rzeczy i wydarzeń, za które ma być wdzięczny, automatycznie zaczyna wierzyć, że ten świat nie jest wcale taki zły. Z roku na rok staje się coraz lepszy w wyszukiwaniu powodów do dziękczynienia, z czasem robi to bez wysiłku, a potem po prostu już wierzy, że żyje w najwspanialszym kraju na świecie, otacza go najwspanialsza rodzina, jaką mógłby mieć i że w ogóle fajne jest jego życie. Jak to się ma do prawdy? Ano tak, że taki człowiek naprawdę czuje się dobrze, a jakieś błędy polityków, czy przekręty bankierów, przestają mieć na niego jakikolwiek wpływ.
Czy chciałbym, żeby przeszczepić tradycję Dnia Dziękczynienia na grunt polski? Niekoniecznie, bo to nie nasi przodkowie wylądowali przecież na wybrzeżu Massachusetts w 1620 roku, nie uratowali ich Indianie od śmierci głodowej, za co kolejni osadnicy wyrzucili ich z ich ziemi bądź wymordowali. Nie jestem zwolennikiem takich tworów jak St. Valentine's Day czy Halloween w naszym starym a poczciwym kraju. Zaoceanicznego Dnia Dziękczynienia też chyba nie potrzebujemy, natomiast to co byłoby nam potrzebne od zaraz i to od razu w dużych dawkach, to myślenie będące odpowiedzią na pytanie: "Za co jesteś wdzięczny?" Nieważne komu. To może być Bóg, może być Twoja żona/Twój mąż, rodzice, dzieci, rodzeństwo, nauczyciel, sprzedawczyni w sklepie, lekarz, policjant, szewc, czy po prostu los. Na tak zadane pytanie trzeba dać pozytywną odpowiedź, bo przecież nie wypada po chamsku odpowiedzieć, że za nie mamy za co być komukolwiek wdzięczni. Troszkę wysiłku umysłowego i może się okazać, że powodów do wdzięczności mamy całkiem sporo, a intensywny trening w tym kierunku może całkowicie odmienić nasze myślenie. Na lepsze!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz