Podczas sierpniowego pobytu w Szkocji trafiliśmy na
edynburski festiwal, a tak naprawdę to kilka festiwali, które odbywają się w
tym samym czasie. Tak, jak u nas spotykamy mnóstwo młodych ludzi rozdających na
ulicach ulotki reklamujące prywatne szkoły lub jakieś produkty, tak w Edynburgu
tacy sami młodzi ludzie wręczali „zaproszenia” na niezliczone spektakle
teatralno-kabaretowo-muzyczne. Najwięcej plakatów na murach z kolei zachęcało
do występów dziesiątek „standupowców”. Cudzysłowu użyłem z tego prostego powodu, że
nie były to oczywiście prawdziwe zaproszenia implikujące darmowe wejście na
imprezę, ale po prostu reklamy tychże imprez, które do tanich niestety nie
należały. Niemniej, kto był głodny sztuki aktorskiej, pantomimicznej,
lalkarskiej, muzycznej, plastycznej, czy też ich dowolnej kombinacji, dostawał
jej pod dostatkiem podczas spaceru po Royal Mile i ulicach przyległych.
Artyści występujący na ulicach Edynburga nie przypomnieli mi
się tak sobie, z powodu tęsknoty za naprawdę wspaniałymi wakacjami, choć ten
czynnik na pewno też odegrał pewną rolę. Tak naprawdę przyszło mi do głowy
zestawienie naszego, polskiego, podejścia do życia i ichniego, czyli
wyspiarskiego, a może w ogóle tzw. zachodniego. Otóż wszyscy jesteśmy w
mniejszym lub większym stopniu skażeni pewnym myśleniem pochodzącym z lat
komuny (być może z okresu tzw. „małej stabilizacji”), kiedy to wszyscy, łącznie
z robotnikami i chłopami w jakimś stopniu staliśmy się wyznawcami wartości
mieszczańskich. Z góry zastrzegam, że sam jestem w dużej mierze ich
zwolennikiem, więc nie jest to z mojej strony jakaś zjadliwa krytyka z pozycji
anarchistyczno-nihilistycznych, ale po prostu pewne skojarzenie. Jedną z
wartości mieszczańskich jest właśnie poczucie stabilizacji i bezpieczeństwa,
jakie zapewnia stałe zatrudnienie. Oczywiście już słyszę hardkorowych
wolnorynkowców, którzy z oburzeniem powiedzą, że stałe zatrudnienie to wartość
socjalistów, czyli „lewaków”, ale mimo to upieram się, że tzw. realny socjalizm
w dużej mierze próbował (przynajmniej w teorii) realizować właśnie wartości
mieszczańskie, idee inne uważając właśnie za „lewackie” (komuniści bowiem
używali tego słowa w innym znaczeniu, niż korwinowcy). Stała praca, pełna
micha, z czasem mieszkanie i samochód, awans zawodowy itd., czyli, co tu dużo
gadać, klasyczny model konsumpcyjny, to był przecież ideał, do którego
komuniści udawali, że dążą!
Rozpisałem się o tym, bo kiedy faktycznie wprowadzono u nas
elementy wolnego rynku objawiające się przede wszystkim tym, że mnóstwo ludzi
straciło grunt pod nogami w postaci stabilnego zatrudnienia, czy też w ogóle
zatrudnienia, pojawiły się ogromne rzesze nie tylko polityków, ale również
publicystów jak i zwykłych zjadaczy chleba, którzy posiadanie stałego miejsca
zatrudnienia uczynili swoim sztandarowym hasłem kreując pewną mentalność wśród
swoich zwolenników, która nigdy nie pozwoli im podjąć ryzyka podjęcia
działalności na własną rękę. Przypomniałem sobie niedawno, jak to wkrótce po
roku 1989 polscy aktorzy zaczęli się publicznie skarżyć przed kamerami
telewizyjnymi, jak to zostali oszukani przez nowy system, bo za komuny mieli
stałe miejsca pracy (teatry) z możliwościami dorobienia sobie w filmie, a teraz
muszą się chwytać różnych zajęć, żeby się utrzymać. Żal ich był tym większy, że
przecież tak aktywnie pomagali obalać komunę. To, że znaleźli się wśród
niemałej rzeszy tych grup społecznych, które tylko w komunie mogły liczyć nie
tylko na bezpieczeństwo socjalne, ale nawet na swego rodzaju przywileje ze
strony instytucji państwowych, a teraz stanęli twarzą w twarz z rynkiem, o co
przecież walczyli, jakoś do nich nie docierało.
Jako konsumenci sztuki nie jesteśmy raczej narodem zbyt
wyrobionym. Nie chodzi mi tutaj wcale o to, że nie znamy się na niuansach
teatru Grotowskiego, albo że nie łapiemy wszystkich aluzji w sztukach
Szekspira, ale nie należymy jako masa do tych, którzy z samej ciekawości i
chęci obcowania ze sztuką zatrzymają się przed ulicznym grajkiem, usłyszawszy,
że ten dobrze sobie radzi ze swoim instrumentem. Dzieje się to m.in. dlatego,
że z góry wychodzimy z założenia, że on sobie nie radzi, bo przecież gdyby
sobie radził, to nie grałby na ulicy, tylko na estradzie albo w filharmonii.
Dlatego m.in. idąc ulicami Paryża rzadko się zatrzymamy przed uliczną
orkiestrą, która składa się z wykształconych muzyków (bo innym w Paryżu na
ulicy grać nie wolno!), i przeżyjemy prawie całkowicie za darmo (no, za ten
skromny datek, którego nie powinniśmy poskąpić) coś, za co w filharmonii
musielibyśmy słono zapłacić.
Chyba nie zbytnio nie przesadzę, jeśli stwierdzę, że wszyscy
uwielbiamy Grupę Mozarta. Kwartet smyczkowy składający się z profesjonalistów,
który stroi sobie muzyczne żarty i są to żarty naprawdę zabawne a przy tym z
zachowaniem poziomu muzycznego, zawsze wywołuje wśród publiczności dowody
sympatii. Znacie więcej takich grup muzyków klasycznych, którzy bawią nas i
siebie w ten sposób? Jest jeszcze pan Waldemar Malicki i zaprzyjaźniona z nim
orkiestra z grupą śpiewaków operowych. Skąd ich znamy przede wszystkim?
Oczywiście z telewizji. Tymczasem w Wielkiej Brytanii takich grup musi być co
najmniej kilkanaście, a może kilkadziesiąt. Sam natknąłem się na
filharmoników-komediantów w kawiarni na Covent Garden w Londynie (za każdym
razem byli to inni ludzie) i ostatnio również w Edynburgu. Nie wiem, czy ich
pokazują w telewizji i czy cieszą sią tak ogólnokrajową sławą jak nasza Grupa Mozarta,
ale za każdym razem odnosiłem wrażenie, że ludzie ci naprawdę świetnie się
bawią bawiąc innych – na ulicy.
Ogromny podziw we mnie wzbudził linoskoczek wyprawiający
niesamowite sztuczki „pieszo” i na monocyklu na rozpiętej nad ulicą linie, żonglując
przy tym różnymi przedmiotami i m.in. wrzucając sobie stopą melonik wprost na
głowę. Takie poczucie równowagi i zręczność musiało kosztować tego człowieka wiele lat
codziennych wielogodzinnych ćwiczeń! W zinstytucjonalizowanych czasach PRLu
była szkoła cyrkowa w Julinku i stamtąd wychodzili rozmaici artyści cyrkowi. Państwowa
Szkoła Sztuki Cyrkowej znajduje się dziś w Warszawie. Nie wiem, co robią ze
sobą jej absolwenci, ale chyba nieczęsto da się ich oglądać na ulicy. Być może
jako absolwenci instytucji nadającej dyplom szukają stałej pracy w kolejnej
instytucji? Nie wiem. Myślę jednak, że w Wielkiej Brytanii społeczeństwo ma
większą możliwość obcowania z programami artystycznymi wymagającymi
profesjonalnego przygotowania, ponieważ jest większa ich podaż. Pojawia się
oczywiście stałe pytanie – czy może ta podaż jest większa bo i popyt jest
również większy, bo publika jakaś, jeśli nie bardziej wyrobiona (z tym to nie
przesadzajmy), to po prostu bardziej otwarta na ofertę artystyczną?
Ćwierć wieku temu miałem okazję poznać niemałą grupę
artystów (niekoniecznie ulicznych) z Nowego Jorku. Po dwóch dniach rozmów z
nimi zorientowałem się (to był jeden z pierwszych kubłów zimnej wody na moją
głowę jeśli chodzi o wyobrażenie o standardzie życia i zarobkach na Zachodzie),
że ci malarze, rzeźbiarze, performerzy i aktorzy żadną miarą nie należą do
klasy zamożnej. Ba, dowiedziawszy się o poziomie ich przychodów dziwiłem się,
że ci ludzie są w stanie przeżyć w takim kraju jak Stany Zjednoczone. Z
pewnością zdawali sobie sprawę z tego, że materialnie przynależą do jednej z
niższych warstw piramidy zamożności społeczeństwa amerykańskiego, ale nigdy nie
słyszałem, żeby ktoś z nich narzekał na swój los. Ci ludzie byli cały czas
czymś zaaferowani. Oczywiście przede wszystkim tym, co sami robili, ale również
pracą kolegów, o czym żywo dyskutowali. Po prostu bohema!
Jak już kilka lat temu wspomniałem, nie wszyscy na Zachodzie
spełniają standardy poziomu materialnego, jaki sobie wyobrażamy. Oczywiście nie
jest prawdą, że ludzie Zachodu nie narzekają na niskie zarobki czy słabą służbę
zdrowia. Tacy są wszędzie i chyba w każdej epoce. Niemniej uważam, że więcej
jest tam takich, którzy czerpią więcej satysfakcji z życia, ponieważ posiadają
tę umiejętność cieszenia się z tego, co robią. Zarówno sobie jak i nam
wszystkim życzyłbym sobie tego twórczego, artystycznego podejścia do życia.
Prawdziwy artysta bowiem nie oczekuje od razu instytucjonalnych hołdów i przywilejów,
ale robi to, co robi, bo to samo w sobie jest sensem jego życia.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz