Często polski parlamentaryzm z czasów Jagiellonów uważa się za początek tzw. demokracji szlacheckiej. Pięknie ukuty termin, ale z demokracją nie mający nic wspólnego. Krajem, gdzie mniej więcej w tym samym czasie rodziły się zalążki przyszłej demokracji była Anglia i inne kraje Europy Zachodniej, gdzie mimo nieustannego funkcjonowania starej arystokracji rodowej, społeczeństwo ewoluowało w kierunku otwartości klasowej, podczas gdy Polska i Litwa w tym samym czasie utrwalały system niemal kastowy.
Optymistycznie zakłada się, że szlachta razem z magnaterią dochodziła do 10%, w odróżnieniu od krajów Europy Zachodniej, ale coraz częściej historycy obniżają tę liczbę. Mimo to, warstwa uprzywilejowana nadal była liczniejsza od swoich odpowiedników w krajach zachodnich.
Nawet, gdyby chodziło faktycznie o 10%, byłoby to niczym w porównaniu z parlamentem angielskim, gdzie swoich przedstawicieli mieli również mieszczanie. Wolni chłopi już w XVI wieku przenikali do gentry, a w wieku XVIII chłopstwo jako odrębna klasa społeczna zniknęło całkowicie (głównie wskutek tzw. ogrodzeń, czyli zajmowania wspólnych gruntów ziemskich przez bogatych ziemian).
Za Kazimierza Wielkiego, a jeszcze i za pierwszych Jagiellonów, istnieli zamożni chłopi, zwłaszcza sołtysi i tzw. "panosze" - warstwa wypełniająca obowiązek wojskowy, ale bez tytułu szlacheckiego. Od czasów Władysława Jagiełły sytuacja chłopów się pogarszała. Z czego się to brało? Na pewno nie z obiektywnych uwarunkowań gospodarczych, bo te w XVI wieku były coraz lepsze. Szlachta, która z jednej strony wytrwale walczyła z królem o wyrwanie kolejnych przywilejów, równocześnie wymuszała na nim ograniczanie praw chłopów. Usankcjonowano usuwanie bogatych sołtysów pod pretekstem walki z sołtysami "krnąbrnymi". Zaostrzono kontrolę nad przenikaniem owych sołtysów do warstwy szlacheckiej. Majątek chłopa nie dawał mu praw do żadnych przywilejów, a wręcz przeciwnie, stawał się celem chciwego a niegospodarnego szlachcica. Mówiąc dzisiejszym językiem, nad swobodnym rozwojem gospodarki zaciążył czynnik polityczny i to czynnik oparty o najgorsze z możliwych instynktów - ambicjonalnego pokazania, kto tu rządzi.
Stosunek szlachty do mieszczan to kolejny przykład krótkowzroczności i braku szerszych horyzontów ze strony tej pierwszej. Zakaz nabywania ziemi przez mieszczan ostatecznie zamknął drogę przenikania zamożnych przedstawicieli tej warstwy do ziemiaństwa, choć jeszcze w XV wieku niektórym to się udało (np. Wierzynkom czy Firlejom). Dochodził do tego czynnik etniczno-narodowościowy, ponieważ mieszczaństwo polskie było w olbrzymiej mierze pochodzenia niemieckiego. Szlachta zazdrośnie strzegła swojej uprzywilejowanej pozycji wobec monarchy, ale równiez wobec warstw, które uważała za gorsze od siebie. Zmonopolizowała handel zbożem aż do Gdańska, gdzie przejmowali je już mieszczanie, natomiast do pomnażania swojego stanu posiadania posługiwali się Żydami, których przedstawiciele stanu szlacheckiego wyraźnie faworyzowali (królowie zresztą też).
Pogarda okazywana na każdym kroku "chamom" i "łykom" nie mogła wzbudzać miłości tych ostatnich wobec "panów", a o żadnym solidaryzmie społecznym mowy być nie mogło. Owszem, wśród szlachty zdarzali się ludzie, którzy dostrzegali nieludzki wyzysk chłopów i całe zło takiej sytuacji. Takim szlachcicem był poeta Krzysztof Opaliński, ale z drugiej strony ma on złą prasę, bo przecież to jego spotykamy w Ujściu w I tomie "Potopu" Sienkiewicza, kiedy to niechlubnie poddaje się Szwedom. A tu już mamy do czynienia z problemami erystyki, o których pisałem ostatnio. Błąd w jednej sprawie przekreśla człowieka, choćby w innych miał 100% racji. (NB, Janowi Sobieskiemu nie wypomina się początkowej współpracy ze Szwedami).
Sienkiewicz, który dokładnie przestudiował pamiętniki Paska i innych siedemnastowiecznych przedstawicieli szlachty, doskonale odmalował stosunki panujące między "panami braćmi", którzy owo braterstwo i równość między sobą lubo deklarowali, ale na każdym kroku każdy musiał ważyć, czy rozmawia z równym sobie, z wielkim panem (magnatem), czy też z kimś kto był od niego samego "tańszy". Nieufność wobec przedstawicieli własnej grupy i pogarda dla pozostałych - oto jest spuścizna Pierwszej Rzeczypospolitej. Do tego chłopskie kompleksy, a równocześnie ambicje, które zaczęły dochodzić do głosu w XIX wieku, a w czasach komuny znalazły wreszcie swoje pole do popisu, wytworzyły typ cwaniaka, który z jednej strony boi się zostać "wykiwanym" przez kogoś innego, ale który chętnie tego innego sam wykiwa. Chłop jedyny wzór lepszego życia, jaki miał, to było życie szlachcica, a więc pogarda dla pracy fizycznej, którą chłop przecież musiał wykonywać, a czego nienawidził. Stąd brak etosu pracy, a kult przywileju. Obszernie pisał o tym Wańkowicz. Już przed wojną np. rzemieślnik nie czerpał dumy z doskonale przez siebie wykonywanej pracy, ale z faktu, że jego prapradziadek był szlachcicem, a więc miał przywilej nicnierobienia.
Mieszczaństwo, częściowo przez stłamszenie przez szlachtę, a częściowo prawdopodobnie przez brak wybitniejszych jednostek o ambicjach politycznych, nigdy się w Polsce nie przebiło ze swoim modelem życia, etosem pracy i oszczędności. Takie czynności, jak handel, rzemiosło, czy obrót pieniądzem, nie cieszyły się szacunkiem szlachty, a to ona nadawała ton kulturze kraju. Z jednej strony posługiwała się Żydami do pomnażania własnych zasobów finansowych, a z drugiej Żydzi stanowili pewien bufor w razie wybuchu chłopskiego niezadowolenia. Powstanie Chmielnickiego najlepiej pokazało nienawiść ukraińskiego chłopstwa wobec systemu urządzając masowe mordy Żydów, które do czasów holokaustu były uważane za najtragiczniejszy okres w historii tego narodu.
Polski przedwojenny, ale również dzisiejszy, antysemityzm to przede wszystkim domena chłopska. Mieszczanie innego pochodzenia również nie mieli powodu do miłości wobec konkurentów, którzy górowali nad nimi rozległością kontaktów, doskonałą organizacją (np. monopol na handel z Turcją). Szlachta przed rozbiorami lubiła sobie z Żydów pożartować, ale doskonale wie, jak bardzo byli jej potrzebni. Wiek XIX, który przyniósł emancypację Żydów, prowadzi do tego, że potomkowie szlachty przyłączają się do chóru krytykującego przedsiębiorców wyznania mojżeszowego. Ekspansja ekonomiczna tych ostatnich w II Rzeczypospolitej przeżywała rozkwit (polecam "Dzieje handlu żydowskiego na ziemiach polskich" Ignacego Schipera), dopóki w połowie lat 30. XX wieku nie zaczęto jej ograniczać przy pomocy środków pozaekonomicznych, a mianowicie decyzji administracyjno-politycznych. To jest jednak osobny temat.
Podsumowując, spuścizna Pierwszej Rzeczpospolitej w kształtowaniu czegoś, co lubimy nazywać mentalnością narodową, a może lepiej kulturą, jest ogromna. Podważanie decyzji władz centralnych nie zaczęło się od buntu wobec zaborców - szlachta przez dwa ostatnie stulecia (w porywach do trzech) niczego innego nie robiła, tylko podważała decyzje dworu królewskiego. Brak wzajemnego zaufania, które uniemożliwia współpracę, daje się zauważyć nader często. Ocenianie ludzi w kategoriach "lepszy/gorszy" w sensie bynajmniej nie moralnym, ani merytorycznym, a przy tym imperatyw okazania własnej "wyższości" również ma się dobrze. Tę ostatnią cechę często nazywa się chamstwem, ale to cecha typowo szlachecka. Słaby etos pracy i czekanie na przywileje jako "sprawiedliwość dziejową" to kolejny przykład "memu" rodem z Pierwszej Rzeczypospolitej.
Czy szlachta jest wszystkiemu winna? Czy nie było wśród niej ludzi mądrych, światłych, odpowiedzialnych i ludzkich? Oczywiście, że tak i to przez cały okres Pierwszej Rzeczypospolitej. Niestety nie zdołali pokonać siły, jaką stanowiła głupia solidarność klasowa i nie nadali swojej warstwie innego kierunku w myśleniu. To się zaczęło częściowo (niestety tylko częściowo) zmieniać w ostatnich latach niepodległości, kiedy było już za późno. W wieku XIX przedstawiciele szlachty biorą na siebie rolę nośników "memu" polskości i zaczynają wywierać pozytywny wpływ na resztę społeczeństwa, ale znowu są to tylko pewni przedstawiciele. Rodzina ziemiańska, u której Stefan Żeromski był korepetytorem, nie reprezentowała sobą niczego poza wąskimi horyzontami i myśleniem o własnym bardzo wąsko pojętym interesie.
Uważam, że obecnie znajdujemy się w fantastycznym momencie historii, w którym możemy przestać myśleć kategoriami odziedziczonymi po Rzeczypospolitej szlacheckiej, możemy przezwyciężyć to naprawdę mało ciekawe dziedzictwo. Wykształcenie (tzn. faktyczna wiedza, a nie papierek z wyższej uczelni, bo ten jest często tylko idiotycznym ersatzem szlachectwa), przedsiębiorczość i praca jako droga do polepszenia swojego losu powinny znaleźć wreszcie drogę do naszych umysłów. Do tego potrzebna jest umiejętność pozyskiwania współpracowników, a to wymaga przezwyciężenia "naturalnej" nieufności i chęci pokazania kto jest lepszy (tzn. lepszy tak w ogóle bez żadnych merytorycznych odniesień). Te wartości powinny być wpajane od najmłodszych lat. Historia Polski natomiast powinna być traktowana faktycznie, jako "magistra vitae", a nie Biblia do bicia pokłonów. W dalszym rozwoju może się wydarzyć wszystko. Ludzka natura jest co prawda w dużej mierze niezmienna (determinizm biologiczny), ale wiedząc o tym i znając historię, przede wszystkim musimy myśleć o budowaniu przyszłości.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz