niedziela, 13 września 2009

O domyślaniu się

Dobra, koniec sielanki. Pora na trochę kontrowersji ;)

* * *

Lektura „Biblii skuteczności” Tymochowicza nasunęła mi kilka refleksji, którymi chcę się podzielić. Książka nie jest wybitnym dziełem literackim pod względem językowym. Sympatie polityczne autora są aż nadto widoczne i to jest pewien cień na jego wizerunku jako obiektywnego, czy wręcz „cynicznego” manipulatora, za jakiego uchodzi. Nie w tym rzecz jednak. Jeżeli weźmiemy do ręki „Inteligencję emocjonalną” Daniela Goldmana, czy „Wywieranie wpływu na ludzi: teoria i praktyka” Roberta Cialdiniego, od razu dostrzeżemy różnicę. Książki naukowców amerykańskich, zwłaszcza psychologów, w odróżnieniu od tekstów ich polskich kolegów, czyta się świetnie, ponieważ w 80% składają się z barwnych narracji z życia wziętych dla zilustrowania danego problemu. Ale drugą stroną medalu jest to, że kwintesencja, czyli faktyczne przesłanie autorów, to jakieś 20, jeśli nie mniej procent. Gdybyśmy odsiali wszystkie przykłady, zostałoby nam może 10 stron „gęstej” treści, którą można byłoby zaprezentować w ciągu półtoragodzinnego wykładu.

Piotr Tymochowicz naukowcem nie jest. Do swoich metod doszedł sam – z pewnością m.in. poprzez lektury, ale przede wszystkim wypróbował je w praktyce. Tymochowicz jest bowiem praktykiem. Tak naprawdę „gęstą” treść zawarł w jednym rozdziale, w którym zaprezentował 13 metod wywierania wpływu na ludzi (szkolenia reklamowane w Internecie obiecują 28 metod, więc w książce nie wszystkie ujawnił), bardzo konkretnych z krótkimi przykładami. Ponieważ wszystkie przykłady są osadzone w polskich realiach, książka jest tym bardziej wiarygodna (tzn. w warstwie merytorycznej, nie ideologicznej czy politycznej).

Cialdini pisze np. o metodzie polegającej na daniu komuś prezentu w celu zobowiązania go do wzajemności, a przynajmniej do poczucia tego zobowiązania. W opisywanych przykładach znalazł tylko jeden przypadek człowieka, który odmówił wzięcia drobnego i niewinnego prezentu od dziecka podczas szkolnych obchodów dnia dziadka. Ów starszy człowiek był bardzo nieprzyjemny wobec dziewczynki, bo od razu spodziewał się, że będą chcieli coś od niego wyłudzić. W Polsce, podejrzewam, takich przypadków byłoby całe mnóstwo, ponieważ „nie z nami takie sztuczki”, „nikt niczego nie daje za darmo” itd. Często jest to postawa niestety uzasadniona, ale często również pozbawiamy się szansy uczestnictwa w czymś, co na dłuższą metę może się okazać dla nas i tak korzystne. W każdym razie „bezinteresowne” prezenty przyjmujemy niechętnie, bo nie lubimy się czuć do niczego zobowiązani. Może i słusznie – nie rozstrzygam tego na razie.

Pewnego razu przy Rynku Kościuszki w Białymstoku przechodziłem obok rozłożonego stolika turystycznego, zza którego sympatycznie uśmiechająca się ładna dziewczyna powiedziała, że chce dać mi w prezencie pewien kosmetyk. Do głowy przyszły mi dwie reakcje. Pierwsza to „dowcipnie” zareagować i powiedzieć „No wie pani! Czy wyglądam na mężczyznę, który przyjmuje prezenty od obcych kobiet?”, a druga to po prostu przyjąć ten kosmetyk, skoro za darmo… Nie wiem, czy powinienem się wstydzić, ale chciwość zwyciężyła i podszedłem do stolika. Kiedy dziewczyna podała mi ów kosmetyk (nie pamiętam, czy był to dezodorant, czy jakiś krem), powiedziałem „Ach, dziękuję pani bardzo. To takie miłe dostać coś za darmo!” Na to miła młoda osoba odparła „Chwileczkę! Nie tak szybko! Najpierw proszę obejrzeć inne nasze produkty”. Następnie wyjaśniła, że owszem, to co trzymam w ręku będzie moje i to „za darmo”, jeśli kupię innych kosmetyków za taką to a taką kwotę. Serdecznie jej podziękowałem i odszedłem od stolika, i to wcale nie z tego względu, że poznawszy jej perfidny plan wciśnięcia mi swoich produktów z duże pieniądze nie chciałem ich kupić. Po prostu nie miałem przy sobie takiej kwoty! W każdym razie dziewczynie udało się nawiązać ze mną jakąś relację i naprawdę była bliska sukcesu, gdyby nie prozaiczny brak gotówki po mojej stronie. W każdym razie niby wiemy, niby jesteśmy przygotowani na różne sztuczki, a kiedy przychodzi co do czego, dajemy się na nie nabierać.

Niemniej uważam, że takie proste zobowiązywanie człowieka przez wręczanie mu niespodziewanego prezentu nie byłoby w Polsce tak proste, jak w Ameryce opisywanej przez Roberta Cialdiniego. Z prezentami wiąże się jeszcze szereg innych problemów. Swego czasu nastąpiło zerwanie stosunków z jedną z gałęzi mojej rodziny właśnie przez źle dany i źle przyjęty prezent. Cała sprawa wiązała się jednak z jednym z ogólnopolskich problemów komunikacyjnych, o których pisze Tymochowicz. Chodzi mianowicie o „syndrom domyślania się”. Otóż w Polsce jest on bardzo powszechną konwencją i najwięcej problemów rodzi się z tego, że ktoś się nie domyślił, że coś powinien był zrobić. Pewien mój kolega, który mieszka z teściami, kiedy słyszy swoją teściową krzyczącą na teścia, zawsze oznajmia „tata albo coś zrobił, albo czegoś nie zrobił”. Jeśli jesteśmy karani za coś, co zrobiliśmy, to albo zrobiliśmy to niepotrzebnie, albo wykonaliśmy to źle. To jest zrozumiałe. Jeśli nie wykonaliśmy czegoś, co należy do naszych obowiązków, to oczywiście też zasługujemy na naganę. Jeśli ktoś nas o coś poprosił, a my nie wykonaliśmy, to wszystko zależy od tego, jakie są nasze relacje z proszącym. Czy uważamy, że on w ogóle ma prawo nas o cokolwiek prosić, i czy go lubimy po prostu. Sytuacja paranoiczna pojawia się wtedy, kiedy ktoś czegoś nie zrobił, bo się nawet nie domyślił, że powinien był! Przez całe dzieciństwo, wiek nastoletni, okres studiów i tak aż do dziś słyszę rozmowy prowadzone (przeważnie przez kobiety, ale nie tylko) głosami przepełnionymi świętym oburzeniem, że ten a ten nie domyślił się, żeby coś zrobić, albo coś powiedzieć. Ponieważ większość życia spędziłem w środowisku nauczycielskim, mogę z pełną odpowiedzialnością stwierdzić, że nie ma większej paranoi na temat braku domyślności niż wśród nauczycielek. „A czy taki choć potem powie ‘dziękuję’?” zadaje pytanie retoryczne koleżanka X. „A skąd? Takie wychowanie, moja droga. Nikt go w domu nie nauczył, to się i nie nauczy.” A nie wystarczyłoby po prostu samemu tym młodym ludziom powiedzieć, że w danej sytuacji wypada się zachować tak, a nie inaczej? Nie czekać, aż się domyślą i nie mieć pretensji, że się nie domyślają. No cóż, mają takich rodziców a nie innych. Może faktycznie nikt ich nie nauczył, ale to właśnie nauczyciel powinien takiej nauki udzielić. Nikt nie zagwarantuje skuteczności takich działań, ale nikt też nie zaprzeczy, że jeśli tego trudu nie podejmiemy, to nie ma co liczyć na „domyślanie się” młodego człowieka. Komunikat otwarty to jest coś, czego nam w Polsce brakuje!

Przypadek z moją rodziną był dla mnie bardzo nieprzyjemny, a wziął się właśnie ze zbyt szybkiego domysłu, o co im chodzi. Było to jakieś 15 lat temu, kiedy odwiedziliśmy moich krewnych, którzy przez cały czas naszego pobytu narzekali na biedę, na brak pracy, brak pieniędzy, brak perspektyw. Byliśmy wówczas młodym małżeństwem na dorobku i wcale nam się nie przelewało, ale moja żona miała całkiem sporo ubrań, których nie używała, a które były w dobrym stanie. Spakowaliśmy je i wysłaliśmy. Możecie mi uwierzyć, lub nie, ale wdzięczności nie oczekiwałem, bo uważam, że to uczucie w naturze nie występuje. Po prostu chciałem zrobić coś dobrego. Tymczasem otrzymałem obraźliwy list, z którego wynikało, że to ja obraziłem moich krewnych przysyłając im stare ubrania (nie były stare, ale to w tym momencie nieważne), przez co uważam ich za żebraków. Bardzo ciężko to wówczas przeżyłem a kontakt z tą gałęzią mojej rodziny się urwał. Jednym słowem wielki moralny kac.

Po pewnym czasie zacząłem analizować całą sytuację i stwierdziłem, że błąd leżał po obu stronach, ale moja wina była większa. Moi krewni nie powinni byli narzekać na każdym kroku na swój niedostatek, ale ja nie powinienem był być zbyt domyślny. Albo inaczej – powinienem był w swojej domyślności posunąć się o krok dalej. Powinienem był się domyślić, że pewne podarunki mogą naruszyć czyjąś godność osobistą. Bo wzbranianie się przed przyjmowaniem czegoś od innych nie bierze się tylko z obawy przed zobowiązaniem, ale z obawy o własny image. Jeśli bierzesz prezent bez okazji, to znaczy, że ten co daje jest bogatszy i daje ci to do zrozumienia, a ty jesteś ten biedak, który tylko zasługuje na jałmużnę. Jak widać, w kołowrocie domyślania się, nie domyślenia się lub niedostatecznego domyślania się, popadamy w paranoję i rujnujemy wzajemne relacje. A zgadzam się z Tymochowiczem, że relacje z ludźmi to rzecz niezwykle cenna!

W paranoi zwanej koniecznością domyślania się posuwamy się w Polsce tak daleko, że nawet komunikat werbalny „nie” każe nam się często przyjmować jak „tak”, tzn. jeśli przyjmiemy komunikat „nie” i nie będziemy wystarczająco nalegać na odpowiedź „tak” to okażemy się źle wychowanymi chamami. Kiedy mój syn szedł do pierwszej komunii, moja mama już miała problemy zdrowotne, ale jeszcze chodziła na własnych nogach. Stwierdziła jednak, że tak się źle czuje, że nie przyjedzie do nas. Zaproponowałem, że pojadę po nią do Łodzi własnym samochodem i przywiozę rodziców, a potem ich odwiozę. „Stanowczo” odrzuciła taką możliwość. Stwierdziła, że będzie się tylko męczyć i że my się będziemy z nią męczyć, więc nie przyjedzie. Przyjechał więc tylko mój tata (pociągiem), a po całej uroczystości zrobił mi awanturę, że nie przyjechałem samochodem po matkę. Okazałem się nie tyko niewdzięcznikiem ale jeszcze i idiotą.

Komunikat otwarty to jest coś, co trzeba propagować w naszym kraju na każdym kroku dla naszego wspólnego dobra. Jeśli coś do kogoś chcemy, powinniśmy go o to poprosić wprost. Jeśli będziemy liczyć na pomoc na tej podstawie, że komuś „możnemu” czy bogatemu pomarudzimy na temat naszej ciężkiej sytuacji, to taka osoba ma prawo się nie domyślić, o co nam konkretnie chodzi. Wiadomo, że prośba wiąże się z obawą, że nas odbiorą jako żebraków, a nie jest to sytuacja komfortowa, ale jest to lepsze, niż kiedy przyjmujemy postawę wiecznego narzekacza. Jeżeli narzekasz publicznie bez intencji zmiany sytuacji na lepszą, w tym wypadku przez prośbę o pomoc, to nie dziw się, że po pewnym czasie ludzie zaczynają cię unikać. Wiecznie skwaszonych malkontentów nikt nie lubi.

Oczywiście piękne są takie więzi między ludźmi, dzięki którym „rozumiemy się bez słów”, oszczędzamy sobie wzajemnie „utratę twarzy/godności” itp., ale skoro coraz mniej możemy na to liczyć, nauczmy się wyrażać głośno o co nam chodzi. Owocem kultury „domyślania się” są politycy, którzy wiecznie domagają się przeprosin, a jak ich już ktoś przeprosi to się okazuje, że nie dość przekonująco, albo w złej formie itd. Domaganie się domysłów to do jakiegoś stopnia wygodne narzędzie walki politycznej, bo przecież najłatwiej jest dokopać komuś za coś, czego nie zrobił, bo nigdy mu nawet do głowy nie przyszło, żeby zrobić. Bez trudu jestem w stanie wyobrazić sobie polską partię polityczną, która zaatakowałaby rząd (ten, czy inny, który akurat jest u władzy), że Polska nie ma programu zasiedlenia Marsa. Partia taka w przemówieniach liderów i w komunikatach prasowych przy pomocy odpowiedniej retoryki „dziwiłaby się”, że władze jeszcze nic nie zrobiły w celu wysłania ekspedycji na tę planetę. Nie ma nawet ani jednego statku kosmicznego zdolnego zawieźć tam naszych osadników. Co więcej, żadnego statku kosmicznego nie ma. Ba, (tutaj już oburzenie sięga szczytu) rząd do tej pory nie powołał nawet odpowiedniej komisji, która zajęłaby się planami podboju Marsa. Możemy sobie wyobrazić niemrawe próby odpowiedzi na takie zarzuty (zauważmy, że w tym momencie, opinia publiczna może być już tak nakręcona, że zaczyna święcie wierzyć, że domek z ogródkiem na Marsie jest tym, o czym każdy Polak marzy). Rzecznik rządu próbuje więc zdezawuować zarzuty opozycji i mówi, że rząd jak na razie nie widzi potrzeby takich działań. Na to opozycja „No proszę! Oni nawet nie widzą takiej potrzeby!” Cały naród jest oburzony.

A wracając do rzeczywistości, to członkowie byłej PZPR powinni byli się domyślić, że w roku 1989 ich obowiązkiem było popełnić zbiorowe seppuku. Rosjanie powinni byli się domyślić, że raz na kwartał każdorazowy prezydent ich kraju powinien przyjeżdżać do Polski i prosić o wybaczenie za Katyń. Z drugiej strony Niemcy powinni płacić nam rokrocznie kilkadziesiąt miliardów euro do końca świata w ramach rekompensaty za drugą wojnę światową. Osobiście zresztą wcale nie miałbym nic przeciwko temu wszystkiemu (no może oprócz punktu pierwszego – byli członkowie PZPR to często całkiem znośni ludzie), ale problem w tym, że tamci jakoś nie mają takiego poczucia przyzwoitości i za cholerę się nie domyślają, co powinni zrobić.

Jeśli ktoś z kolei w kraju nie domyśla się, że trzeba się tego wszystkiego od Rosjan i Niemców domagać, to znaczy że nie jest prawdziwym Polakiem, a tylko polskojęzycznym zdrajcą na służbie któregoś z tych krajów, albo obu naraz.

W polityce wewnętrznej bowiem ważnym elementem polskiej gry politycznej jest zabawa pt. „domyśl się, z której strony ci przyp…”

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz