Wczoraj po powrocie z pracy wyjąłem ze skrzynki przesyłkę od mojego wuja, którego kilkakrotnie wspominałem, ponieważ szanuję jego opinię jako człowieka doświadczonego w prowadzeniu własnego biznesu od czasów głębokiej komuny. Z wujem łączy mnie zainteresowanie historią Łodzi, ponieważ miasto to, pomimo niekorzystnego image’u, jaki sobie o nim wyrobili nasi rodacy z innych regionów kraju, zasługuje na miejsce w podręcznikach szkolnych jako wzór niesamowitej dynamiki rozwoju i to rozwoju, wbrew pozorom, wcale nie dzikiego i bezładnego, ale bardzo dobrze przemyślanego.
Wielka więc była moja radość, kiedy okazało się, że przesyłka zawierała „Opis miasta Łodzi” niejakiego Oskara Flauta. Książka ta to oczywiście reprint, ale oryginał pochodzi z 1853 roku.
Rys historyczny jest niezwykle fascynujący, ponieważ pokazuje jak z miasteczka biskupiego, które przez 500 lat nie zanotowało niczego godnego uwagi, Łódź przekształcona w miasto rządowe (a chodzi o lata 20. XIX wieku, więc jest to rząd Królestwa Polskiego kontrolowanego przez Rosję), w przeciągu kolejnych lat 30 staje się znaczącym ośrodkiem przemysłu włókienniczego, a skądinąd (trochę wcześniej o tym czytałem ;) ) wiadomo, że największy rozwój przypadł na drugą połowę XIX stulecia. O tym jednak Oskar Flatt jeszcze wiedzieć nie mógł.
Kapitalizm dziwiętnastowieczny bardzo często ukazywany jest jako wynik jakiegoś rozpasanego liberalizmu gospodarczego. Nieco dokładniejsze przyjrzenie się faktom pokaże, że jest w tym tylko część prawdy. Otóż nie było tak, że oto przedsiębiorcy z krajów niemieckich spontanicznie napłynęli do Łodzi i w warunkach „wolnej amerykanki” rozbudowali miasto na zasadzie dziko pnącej się winorośli. Wystarczy spojrzeć na dzisiejszy plan ulic tego miasta, żeby bez trudu dostrzec, że rozwój przestrzenny był starannie zaplanowany – ulice (oprócz dzisiejszej Kilińskiego) przebiegają wobec siebie równolegle i prostopadle, co jako żywo przywodzi na myśl Nowy Jork. Przedsiębiorcy dostawali korzystne warunki (zwolnienie z opłat przy obowiązku zabudowy ich w ciągu 2 lat) zajmowania działek budowlanych, co pokazuje jasno, że rozwój Łodzi był planowym działaniem ówczesnych władz. Pozwolę sobie zacytować fragment książki:
Światłe umysły mężów, kierujących wtedy sprawami kraju, jak JO. Książę Z a j ą c z e k Namiestnik ówczesny Królestwa, jak L u b e c k i, M o s t o w s k i, obmyśliły zaradcze środki, które bezzawodność skutku z szybkością wykonania łączyły. Zbudzili nową, uśpioną dotąd strunę pomyślności narodu, zbudzili przemysł, otwarli bramy rękodziełom i fabrykom, a wynikłe rezultata przewyższyły bezwątpienia najśmielsze ówczesne oczekiwania.
Trzeba sobie jasno powiedzieć, że wszyscy ci wybitni mężowie byli lojalnymi poddanymi króla, który był po prostu carem Rosji. Z punktu widzenia hurra-patriotów byli po prostu zdrajcami. Nie namawiali do chwytania oręża i walki o niepodległość. Robili natomiast najlepiej to, co robić wówczas mogli, a dzięki temu niepodległa Polska sto lat później, choć w ogromnej mierze pozostawała krajem rolniczym, to jednak mogła się poszczycić własnym przemysłem. Dlatego jakiekolwiek kontrowersje może wzbudzać postać generała Zajączka (najpierw walczącego po stronie Napoleona, a po jego klęsce wiernie służącemu carowi Aleksandrowi I), czy księcia Ksawerego Druckiego-Lubeckiego (również wiernego poddanego cara), ich pionierskim zasługom wobec polskiego przemysłu nie można zaprzeczyć.
Łódź była i do dziś pozostaje miastem kontrowersyjnym. Jednym z zarzutów wobec drogi rozwoju łódzkiego przemysłu jest to, że został zbudowany i przez dziesiątki lat pozostawał w rękach przedsiębiorców o obcym, niemieckim pochodzeniu. (Wzrost roli ludności żydowskiej to dopiero II połowa XIX wieku, a tak naprawdę dwudziestolecie międzywojenne). Zarzut ten jest dość łatwo odparować. Kto inny niby miałby budować przemysł, skoro nikt się do tego nie zabrał wcześniej, a I Rzeczpospolita nie tworzyła warunków sprzyjających przedsiębiorczości (oprócz Antoniego Tyzenhauza, którego projekt opierał się jednak nie na działaniach wolnorynkowych, a na „państwowych” manufakturach, w której siłę roboczą stanowili zapędzeni do pracy pańszczyźniani chłopi). Znamy przecież podejście szlachty do „łyków”, a i ci ostatni woleli tkwić w starym systemie cechowym, który rozwojowi nowoczesnych form produkcji nie sprzyjał.
Przyjeżdżają więc Niemcy. Oczywiście nie byli to ludzie święci, a ci którzy się wybili na polu sukcesu finansowego nie stanowili raczej wzoru cnót. Wyzysk robotnika był faktem i była to cena za postęp. Kto czytał „Ziemię Obiecaną” Reymonta (gorąco polecam książkę, ale również film Wajdy – są pewne istotne różnice miedzy nimi, ale właśnie dlatego oba dzieła są warte polecenia), ten mógł wykryć, że już wtedy istniało co najmniej kilka podejść do generowania zysku. Przedsiębiorcy stawiający na jakość (współczesny japoński Total Quality Management jest tylko metodycznym usystematyzowaniem czegoś, o czym niektórzy wiedzieli już ponad 100 lat temu) kontra „tandeciarze” dorabiający się na sprzedaży rzeczy tanich ludziom niezamożnym. Wszystkie te zjawiska możemy obserwować i dzisiaj, ponieważ mechanizmy psychologiczne wydają się niezmienne.
Kapitaliści działają więc dla dobra własnego (nie ma się co oszukiwać), natomiast, czy ich działalność zostanie obrócona na dobro wspólne (Adam Smith wierzył, że to się dzieje automatycznie), w dużej mierze zależy od mądrych działań czynników administracyjnych – legislatury i władz państwowych. W XIX wieku polscy poddani rosyjskiego cara postanowili zrobić coś dobrego dla Polski. W swoim działaniu byli konsekwentni. Planowali mądrze, a działali szybko i skutecznie.
Żyjemy w państwie niepodległym, a w każdym razie mniej podległym czynnikom zewnętrznym niż kiedykolwiek wcześniej, poza latami 1918-1939. Nasi współcześni budowniczowie kapitalizmu (mam na myśli polityków, a nie przedsiębiorców) ani trochę nie przypominają „mężów”, którzy przyczynili się do rozwoju ośrodka przemysłowego w Łodzi. Z jednej strony zachęcili drobnych przedsiębiorców polskich do działania, ale jak się wydaje, po to, żeby zaraz potem ich niszczyć, natomiast z drugiej priorytetem stało się przyciąganie kapitału z innych krajów. Przedsiębiorstwa zachodnie, które zainwestowały w Polsce to jednak nie pionierzy przemysłu, jak saksońscy włókiennicy w Łodzi, których majątki zaczęły rosnąć dopiero w tym mieście, ale wielkie międzynarodowe koncerny ze skomplikowanym systemem zarządzania, którego nasze władze w żaden sposób nie są w stanie kontrolować.
Polscy politycy lat 20. XIX wieku nakreślili plan i sprowadzili jego wykonawców. Polscy politycy przełomu XX i XXI wieku, nie wydają się posiadać jakiegokolwiek planu oprócz tego dotyczącego systemu monetarnego. Cała reszta ich kompletnie nie interesuje. Być może się mylę, ale nie wiem, czy ktokolwiek w PO, PiS czy SLD ma jakąś wizję rozwoju polskiego przemysłu. Jak na razie to, co się da zaobserwować z punktu widzenia ekonomicznego ignoranta, to oddanie walkowerem wszelkiej inicjatywy w tym względzie. Na razie więc powtórka dziewiętnastowiecznego sukcesu Łodzi nie wydaje się prawdopodobna.
Nie od dziś narzeka się, że programy nauczania historii w polskich szkołach eksponują działania typowo polityczne z naciskiem na militarne klęski. Historia gospodarcza traktowana jest po macoszemu. W podręcznikach rozdziały jej poświęcone są nudne. Nauczyciele historii sami się historią gospodarczą nie interesują, ponieważ uważają, że o wiele bardziej podniecające są opowieści o królach, powstańcach i zdrajcach. Dlatego postuluję, żeby najpierw ktoś w ministerstwie oświaty wyszedł z inicjatywą szkolenia wojewódzkich metodyków historii w kierunku eksponowania historii gospodarczej Polski i świata. Takie działanie powinno zaowocować w postaci bardziej wciągających lekcji historii gospodarczej w szkołach na wszystkich szczeblach.
Co ciekawe, dzieci i młodzież, którzy nie lubią się uczyć o trójpolówce czy o budowie Gdyni w szkole, bardzo chętnie chłoną opowieści własnych dziadków, którzy niezbyt dobrze może pamiętają już nazwiska poszczególnych polityków, ale za to doskonale pamiętają warunki życia, jakich doświadczyli, a to przecież jest kawał historii gospodarczej. Wiele tu oczywiście zależy od poglądów politycznych owych dziadków. Ja wywodzę się z rodziny o lewicowych poglądach, więc to co mi utkwiło w pamięci babci Kubiakowej (tej łódzkiej babci), to bezrobocie, albo praca tylko przez trzy lub dwa dni w tygodniu (lata recesji!), demonstracje robotnicze i policja na koniach je rozpędzająca. Niemniej opowieści te zachęciły mnie do lektur dających szerszy ogląd sytuacji, nie tylko z punktu widzenia robotnika.
W każdym razie moim marzeniem jest, żeby dzieci w szkołach naprawdę doświadczyły tego, że historia magistra vitae est, a to najlepiej pokazać na konkretach – rozwoju (albo zacofaniu) własnego miasta, a nawet ulicy i wyciągnięcie wniosków. Wychodząc od konkretów można przejść do rzeczy bardziej abstrakcyjnych, takich jak np. rząd w Warszawie ;) :D
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz