Podręczniki czy poradniki budowania własnej motywacji i własnego wizerunku jako człowieka sukcesu w większości powtarzają pewne amerykańskie „odkrycia” prekursorów tego typu literatury, jak Napoleon Hill, czy Ben Sweetland, którzy pisali na te tematy w latach dwudziestych i trzydziestych ubiegłego stulecia. W rzeczywistości współcześni specjaliści od motywacji niczego innego nie robią, jak tylko powtarzają główne tezy zawarte w książkach tych autorów. Oczywiście pojawiają się pewne nowe techniczne szczegóły, jak np. w NLP, ale z grubsza zawsze chodzi o to samo, a mianowicie, że:
- Twoimi działaniami rządzi Twoja podświadomość
- Jeżeli chcesz być skuteczny, rozkaż swojej podświadomości działać na Twoją korzyść
- Wyznacz sobie cel i rozkaż podświadomości, żeby Cię do niego zaprowadziła
- Możesz to zrobić albo wprowadzając się w jakiś trans, autohipnozę itd., albo po prostu powtarzając sobie nieustannie jakąś afirmację, aż Ci się „wbije” w podświadomość
- Potem wystarczy nic nie robić, tylko obudzić się z gotowym doskonałym planem działania.
Otóż zasady te zastosowane w swojej czystej („ortodoksyjnej”) wersji, w większości przypadków są nic nie warte. Wiele książek bowiem radzi powtarzać sobie „Jestem człowiekiem sukcesu”, podczas, gdy doskonale wiemy, że nie jesteśmy i taki uporczywy komunikat może doprowadzić do trzech negatywnych rezultatów:
1) zaczynamy się sami z siebie śmiać, utrwalając dwoistość jaźni (ten który się śmieje kontra ten, z którego się śmieje)
2) faktycznie zaczynamy wierzyć, że jesteśmy ludźmi sukcesu, ale nie wykonując na planie fizycznym żadnych konkretnych działań, robimy na wszystkich dookoła wrażenie zarozumiałych idiotów, którzy mają o sobie wysokie mniemanie – znamy takich aż nadto dobrze.
3) Zaczynamy się sami ze sobą czuć tak dobrze, że w ogóle nie myślimy o podejmowaniu żadnych działań. Ludzie z zewnątrz może i nie śmieją się z nas, bo nawet nie wiedzą o tym, że mamy o sobie wysokie mniemanie. Efekt jest częściowo pozytywny, bo likwidujemy poczucie niezadowolenia z siebie samych, ale obiektywnie nie posuwamy się ani o krok w kierunku sukcesu.
Wiara w to, że jest się najlepszym niestety nie jest równoznaczna z obiektywnym posiadaniem umiejętności w danej dziedzinie.
Z drugiej strony jednak w niektórych przypadkach afirmacja własnego dobrego wizerunku może przynieść rezultat w postaci większej pewności siebie i zrobienia dobrego wrażenia. To byłby efekt pozytywny. Gdyby za tym poszła wielka chęć osiągnięcia pokrycia w tym, co sami o sobie myślimy i co już zdążyliśmy wmówić otoczeniu (np. pracodawcy), to jest nadzieja, że kiedyś sukces osiągniemy. Jeśli jednak wyspecjalizujemy się w robieniu dobrego wrażenia, natomiast nie zrobimy niczego konkretnego w kierunku przekształcania rzeczywistości, nie nabędziemy niezbędnej wiedzy, nie opanujemy jej do perfekcji, nie wykształcimy w sobie umiejętności jej wykorzystania i jeśli znowu nie doprowadzimy jej do perfekcji, ktoś może naszą pozycję zweryfikować w najmniej spodziewanym momencie i cały nasz image może pęknąć jak bańka mydlana. Źle jeżeli jesteśmy oszustami, którzy oszukują innych, ale sami zdajemy sobie sprawę z własnych słabości, ale jeszcze gorzej, jeżeli oszukujemy nie tylko innych, ale i siebie samych. Oznacza to tylko to, że jesteśmy idiotami. Zbigniew Ryżak w swojej książce „Efekt jo-jo w motywacji” porównuje kogoś wmawiającego sobie, że już osiągnął sukces do onanisty, któremu masturbacja zastępuje normalny stosunek płciowy.
Czy w takim razie sam pomysł wyznaczania celu, a następnie wyobrażania sobie jego osiąganie jest z gruntu zły? Jestem jak najdalszy od takiego twierdzenia. Mariusz Szuba, specjalista od NLP np. w swoich szkoleniach, fragmenty których możemy znaleźć na YouTube, podkreśla konieczność realności celu. Jeżeli jakaś część naszej świadomości bądź podświadomości (bo śmiem twierdzić, że struktura tego pojęcia nie jest wcale tak prosta i że, to co nazywamy naszą jaźnią nie składa się tylko z części świadomej i nieświadomej, ale że one obie posiadają szereg warstw i zakamarków mogących pozostawać we wzajemnej sprzeczności) nie wierzy w to, że możemy cel osiągnąć, to na nic się zdadzą tysiące powtórzeń danej afirmacji.
Tutaj dotykamy kolejnego problemu, który być może jest poważniejszy od samego zagadnienia nieskuteczności wmawiania swojej podświadomości, że jesteśmy lepsi, niż jesteśmy.
Panuje, skądinąd dość słuszne, mniemanie, że o skuteczności uczenia się decyduje ilość powtórzeń. Na tym założeniu opiera się SuperMemo, metoda znana entuzjastom uczenia się z komputerem. Jest on oparty na badaniach psychologów, którzy opracowali cały system odpowiedniej częstotliwości powtórek zapewniających skuteczność zapamiętywania. Jako pasjonat metod uczenia się, zwłaszcza języków obcych, korzystałem z metody SuperMemo. Dzięki niej opanowałem nieco zwrotów z języka francuskiego, ale w sytuacjach realnych okazywało się, że korzystałem ze słownictwa i struktur gramatycznych, których nauczyłem się innymi metodami! Co więcej, po pół roku ćwiczeń hiszpańskiego tą metodą, nadal nie posiadałem umiejętności wykorzystania tego języka w praktyce. Do tego trzeba dodać, że za każdym razem, kiedy przystępowałem do ćwiczeń (codziennie!) szło mi doskonale! Oznacza to, że wykonując dane ćwiczenie systematycznie z odpowiednią ilością powtórzeń faktycznie osiągasz mistrzostwo świata w tym co robisz, a mianowicie w tym wypadku w wykonywaniu ćwiczeń. Kiedy pojawiał się jakiś zwrot, błyskawicznie go umiałem przetłumaczyć na hiszpański, ale gdybym miał porozmawiać z Hiszpanem na jakiś temat, z którego słownictwo, a nawet całe zdania opanowałem metodą SuperMemo, nie miałbym żadnych szans przywołania z ich z pamięci, która była ściśle powiązana z interfejsem programu, a nie z np. z twarzą czy intonacją owego Hiszpana.
I znowu, czy oznacza to, że metoda SuperMemo jest do niczego? Nigdy tego nie powiem. Uważam, że może być świetna, ale jako element wspomagający naukę języka, o ile nasza motywacja jest nakierowana prawidłowo.
Na czym polega problem? Uważam, że teorie „mechanistyczne”, przeczące istnieniu jakichkolwiek czynników kognitywnych oprócz prostych zasad behawioralnych, są błędne. Nie dlatego, że zasady przez nie proponowane są z gruntu złe, ale że są niewystarczające.
Czy nie zdarzyło się Wam kiedykolwiek zapamiętać wierszyka w szkole po jednorazowym usłyszeniu? I odwrotnie, czy nie znaleźliście się kiedykolwiek w sytuacji, kiedy powtarzaliście np. jakieś słowo w języku obcym setki razy, a i tak kiedy pojawiło się w jakimś tekście musieliście znowu sięgnąć do słownika?
W szkole podstawowej nauczyciele chwalili mnie za doskonałą pamięć. Bywało tak, że naprawdę potrafiłem powtórzyć wierszyk zadany przez nauczycielkę po jednym przeczytaniu, ale z drugiej strony, choć nauczyciele uważali mnie wówczas za uzdolnionego matematycznie, moja Mama miała wielki problem ze mną przy nauce tabliczki mnożenia. Nie opanowałem jej dopóki nie opracowałem własnej metody, polegającej na wielokrotnym rysowaniu całej tabliczki 10 na 10. Nauczyłem się jej w końcu „fotograficznie”, choć wcale nie metodą „fotograficzną” (że niby raz spojrzałem i już pamiętałem. Nie, tak dobrze nie było.) Przedtem jednak rodzice odpytywali mnie z poszczególnych działań na mnożenie w zakresie 1-100 i nie było siły, żebym się gdzieś nie pomylił.
Wydaje mi się, że dotykamy tu dwóch przeciwstawnych zagadnień – uważności i absolutnego rozluźnienia. Moje problemy z tabliczką mnożenia wiązały się z brakiem uważności, brakiem koncentracji na tym, co robię. Kiedy Mama odpytywała mnie, myślami prawdopodobnie gdzieś uciekałem od pytania, w rzeczywistości myśląc o tym, żeby to się jak najszybciej skończyło.
Kiedy wreszcie sam się wziąłem za ten problem i nieświadomie (nie sądzę, żebym jako ośmiolatek „nakazał” sobie opracowanie metody) opracowałem metodę przerysowywania tabeli, co miało przy tym pewne działanie uspokajające, niczym medytacja, nauczyłem się tego „przeklętego” mnożenia. Myślę jednak, że gdybym w momencie wcześniejszej nauki osiągnął moment odpowiedniej koncentracji, efekt zostałby osiągnięty już wtedy.
Z wierszykami sprawa jest dziwniejsza. Otóż pewnych wierszy uczyłem się bez najmniejszego problemu, a innych z większymi. Możemy np. bez trudu zaobserwować, że czym wierszyk jest głupszy, ale wdzięcznie się rymuje, tym łatwiej wchodzi dzieciakom do głowy. Wulgarne rymowanki odtwarzają po jednokrotnym wysłuchaniu nawet najbardziej oporni na wiedzę uczniowie. Myślę, że tutaj w grę wchodzi jakiś stan „wchłaniania” bez żadnej motywacji. Ba, motywacja nas w tym momencie paraliżuje.
Pamiętam, że chyba w trzeciej klasie podstawówki miałem się nauczyć słów hymnu naszej szkoły. Zabrałem się do tego zadania z entuzjazmem, przeczytałem go kilkakrotnie i ufny we własne zdolności (no właśnie! Miałem bardzo dobrze rozwiniętą wysoką samoocenę w tamtym czasie, na co bardzo pozytywnie wpływali moi ówcześni nauczyciele) próbuję odtworzyć go z pamięci, i klapa. Już w drugiej linijce mam pustkę w głowie, muszę zaglądać do tekstu itd. Nauczenie się tego tekstu zajęło mi cały wieczór, a i tak ostatnia wersja mojej recytacji przed snem pozostawała wiele do życzenia. Był to jeden z pierwszych razów w życiu, kiedy stwierdziłem „będzie, co ma być”. Wcześniej i jeszcze długo później nie wyobrażałem sobie pójścia spać bez odrobienia pracy domowej czy nauczenia się tego, co było zadane. To „japońskie” poczucie odpowiedzialności miałem wpajane przez swoich rodziców i dziadków od najmłodszych lat. Na nieszczęście później w ramach buntu przeciwko dorosłym, stałem się „mądrzejszy”, co oczywiście odbiło się niekorzystnie na moim dalszym rozwoju. Wracając do tego tekstu, którego się uczyłem, to po porannym obudzeniu się, okazało się, że go doskonale pamiętam. Natychmiast go wyrecytowałem bez najmniejszego błędu. Byłem tym sam zaskoczony, bo przecież pamiętałem, że wieczorem poprzedniego dnia hymn mojej szkoły jeszcze nie należał do mojego repertuaru. Okazuje się, że jednak coś jest w tym działaniu podświadomości w czasie naszego snu. Dlatego nie odrzucam całkowicie możliwości „wmówienia” sobie pewnych rzeczy poprzez ich uporczywe powtarzanie przed snem.
Powtarzanie przy nauce jest ważne, ale samo, bez odpowiedniej koncentracji, nie gwarantuje sukcesu. Podobnie jest z afirmacjami. Codzienne powtarzanie jakichś formułek typu "Jestem najlepszy!" albo "Jestem zdrowy i szczęśliwy" w żadnym wypadku nie gwarantuje dotarcia do samego serca podświadomości. Cały czas może pozostawać na etapie bezmyślnej mantry, która dla naszej osobowości pozostaje czymś zewnętrznym i obcym. Chyba o czymś takim mówią specjaliści od religii, którzy twierdzą, że ludzie nie umieją się modlić. Ich prośby pozostają bowiem zewnętrznymi formułkami, w które sami nie wierzą. Podobnie jest z afirmacjami motywacyjnymi. Być może faktyczne dotarcie do naszego podświadomego a wszechwładnego umysłu przyniosłoby doskonałe efekty, ale jak dotąd nielicznym udaje się to zrobić, bo lansowane metody są po prostu dalekie od doskonałości.
Wracając do motywacji, należy stwierdzić, że mogą wystąpić bardzo poważne różnice między poszczególnymi osobami. Niektórych naprawdę motywuje w codziennym życiu jakiś dalekosiężny cel. Znamy historie mścicieli, którzy przez kilkadziesiąt lat przemierzali całe kontynenty, żeby w końcu dopaść i ukatrupić swojego wroga, ale to raczej przykład patologiczny. Znamy wynalazców, którzy swoją ideę mieli już gotową w głowie niemalże „od początku”, a resztę życia zajmowała im tylko praca nad tym, jak do tej idealnej maszyny, czy technologii dojść. Takie rzeczy się zdarzają. Wyobraźmy sobie jednak młodego człowieka, który za swój cel główny obrał sobie uzyskanie literackiej nagrody Nobla. Zaczyna pisać swoje pierwsze opowiadanie i mu tylko ten Nobel chodzi po głowie. No może i dobrze, że tak myśli o tym Noblu, ale czy przy tym pisze o czymś, co ma dla kogokolwiek sens? Oto jest pytanie. Celem uprawiania literatury nie jest bowiem osiąganie korzyści finansowych samych w sobie, choć oczywiście odpowiednie wynagrodzenie pracy jest dla każdego istotne, choćby po to, żeby mieć za co przeżyć. Nie powinna być tez próżna chwała, choć akurat w tym momencie trzeba otwarcie powiedzieć, że dla wielu jest ona motywacją niezwykle silną. Myślę, że celem literatury jest zakomunikowanie czytelnikom czegoś, co autor uważa za ważne, a więc dojście z czytelnikiem do porozumienia co do ważności przesłania. Jeżeli więc pisarz pracuje w nadziei na nagrodę, jest po prostu żałosny. Zważywszy w dodatku, że liczba nagród Nobla ograniczona jest do jednej rocznie, tysiące doskonałych pisarzy tak czy inaczej nie ma na nią najmniejszych szans.
Podobnie jest w wielu innych dziedzinach sztuki, czy nauki. Stary profesor, mentor tytułowego bohatera powieści Sinclaire’a Lewisa, Aerosmith, twierdził, że sukces dla naukowca to praktycznie jego koniec. Może trochę przesadził, ale coś w tym jest. Jeżeli motywacją, jaką się kierujemy, jest pieszczenie własnego ego, a przy tym jest to cel nadrzędny, z dużym prawdopodobieństwem można stwierdzić, że gra nie jest warta świeczki, a jest wręcz skazana na niepowodzenie. Jeżeli jedyną motywacją naukowca jest ostateczny cel w postaci osiągnięcia habilitacji, tytułu profesorskiego i spoczęcia na laurach, to jego działalność nie wydaje się wiele warta. Oczywiście wierzę, że w większości przypadków profesorowie są autentycznymi entuzjastami swoich dziedzin wiedzy i samo zajmowanie się nią jest dla nich dostatecznie atrakcyjne, żeby przyczyniać się do ich rozwoju.
Dochodzę więc do jakiejś próby konkluzji. Jest tu pewne asekuranctwo z mojej strony, ale po prostu nie śmiem wyciągać kategorycznych wniosków nie mając odpowiedniej ilości danych. To, co piszę, opieram na własnym doświadczeniu i obserwacji. Otóż, motywacja nie jest rzeczą, którą można lekceważyć. W tym momencie nie zgadzam się ze Zbigniewem Ryżakiem, który uważa, że motywacja jest przereklamowana. Chodzi tylko o jaki rodzaj motywacji chodzi i w jaki sposób dociera ona do naszej podświadomości, jak na nią działa i jaki efekt zwrotny otrzymamy od tej ostatniej.
Otóż zgadzam się ze wszystkimi autorami książek o motywacji, że wyznaczenie celu jest ważne. Zgadzam się ze Zbigniewem Ryżakiem, że nie ma co myśleć o nim w kategoriach nagrody. Lepiej jest wyrobić sobie umiejętność cieszenia się z osiągnięcia celu samej pracy. Satysfakcją powinno dla nas stać się np. napisanie dobrej książki, czyli osiągnięcie doskonałej formy przekazu treści, które są dla nas ważne (jeśli jesteśmy pisarzami), albo zbudowanie domu, w którym ludziom będzie się dobrze mieszkać (jeśli działamy w branży budowlanej). Nagrody i gratyfikacje są oczywiście pożądane, ale nieustanne myślenie o nich może sprawić, że jakość naszej pracy może gwałtownie spaść przy pierwszym sygnale, że możemy np. taki sam zysk zdobyć mniejszym nakładem pracy i w rezultacie przy gorszej jakości naszego produktu. W ten sposób działa wiele firm amerykańskich i polskich. Tak działał szereg żydowskich firm włókienniczych w Łodzi. Chodzi o to, że przy pomocy tandety osiągano cele finansowe. Jeżeli komuś o to chodzi, to oczywiście jest to możliwe, ale ja bym tu już mówił nie o budowaniu motywacji, czy treningu twórczego umysłu, ale o nauce pospolitego cwaniactwa.
Mariusz Szuba każe się zastanawiać nad kolejnymi etapami naszej motywacji. Radzi zadawać sobie pytanie „Co, jeśli już osiągniesz pieniądze?” (czyt. „Po co ci pieniądze?”), jeśli odpowiesz, że np. po to, żeby rozwinąć biznes, zadaj sobie kolejne pytanie „Po co rozwijać biznes?” itd. itp. Tego typu analiza najgłębszej struktury naszej motywacji może doprowadzić do absurdu, bowiem w końcu staniemy przed murem w postaci jakichś absolutnych praw wszechświata, które, jeśli przekroczone, nieuchronnie zaprowadzą nas na tory myślenia irracjonalnego, religijnego itp., a tego z kolei specjaliści od NLP chcą uniknąć.
Ja proponuję skupić się na motywacji krótkotrwałej, bo tylko ona jest dla przeciętnego człowieka naturalna i dość łatwo osiągalna. Żeby jednak osiągnąć jakiś duży konkretny sukces, taka krótkotrwała motywacja nie jest wystarczająca. To dlatego wyznaczenie celów dalekosiężnych jest istotne. Trzeba je wyznaczać, ale nie znaczy to, że trzeba o nich codziennie myśleć. Cel dalekosiężny dzielimy na cele krótsze, te na jeszcze krótsze, a to, na czym naprawdę możemy się skupić ze stosunkową łatwością, to te najkrótsze, obejmujące kilka godzin. Jeżeli wykonamy swoje zadanie jak najlepiej w ich przeciągu, dostaniemy informację zwrotną, że potrafimy to zrobić. Nie ma lepszego motywatora od tej świadomości. Kiedy już wiem, że coś jest w moim konkretnym przypadku możliwe, to następnego dnia chcę to pociągnąć, bo po prostu to zadanie zaczęło mi dawać satysfakcję, a skoro satysfakcję, to i przyjemność. To dlatego Zbigniew Ryżak radzi nie czekać na motywację, tylko brać się do roboty. Tak jest! Jak już widzimy pierwsze efekty naszych wysiłków, chcemy więcej tej przyjemności. Stajemy się w danej dziedzinie coraz lepsi i sami się nakręcamy do kolejnych działań. Dlatego koncentracja na „tu i teraz” i na przyjemności płynącej z samego wykonywania danej czynności jest najważniejsza. Motywacja dalekosiężna powinna sprowadzić się jedynie do wyznaczenia celu. Co więcej, czasami rzeczywistość może go nam zweryfikować. Jeżeli np. czyimś celem była praca World Trade Center, to niestety, ale nigdy się go już nie da zrealizować. Musimy więc być czasami otwarci na pewną elastyczność co do planowania ostatecznego celu, na jego modyfikację. Niemniej wyznaczenie go jest ważne. O wiele ważniejsze jednak jest twarde stąpanie po ziemi i skupienie się na tych celach cząstkowych, bo to one naprawdę prowadzą nas do przodu.
Oczywiście są też i słabe strony przedstawionego wyżej myślenia. Może się bowiem objawić coś, co ja nazywam „syndromem Leonarda da Vinci”. Otóż na jakimś etapie nasz cel główny może nam się po prostu znudzić i stracić swoją moc atrakcyjną. Mistrz Leonardo znany był z tego, że to, co robił, robił perfekcyjnie, ale często rzucał robotę nie skończywszy jej i zabierał się do czegoś nowego. Na szczęście dla nas zdążył namalować kilka doskonałych obrazów.
Co robić w takim przypadku? No niestety nie wiem. Gdyby tak było, być może byłbym już drugim Billem Gatesem, albo Ernestem Hemingwayem ;) :D
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz