Kilka lat temu dostałem w prezencie książkę Artura Domosławskiego, Gorączka latynoamerykańska. Przeczytałem ją przysłowiowym „jednym tchem”, bo jest to zbiór doskonale napisanych reportaży na temat życia, w tym przede wszystkim politycznego w krajach Ameryki Południowej z naciskiem na okresy dyktatur wojskowych, jakie nimi rządziły jeszcze całkiem niedawno (no, wg mnie niedawno, bo doskonale pamiętam te dyktatury z programów publicystycznych gierkowskiej telewizji). Mimo, że o bezwzględności i tępym okrucieństwie latynoamerykańskich kacyków w mundurach wiedziałem „od zawsze” (z tejże telewizji gierkowskiej), książka Domosławskiego odkryła ten świat na nowo, wzbogacając jego obraz wywiadami z rodzinami ofiar represji. Nie wolno mieć żadnych złudzeń – przy stylu rządzenia dyktatorów czy to w Chile, czy w Argentynie, w Gwatemali czy Nikaragui, okropności stanu wojennego Jaruzelskiego bledną. Tak się zawsze dzieje, kiedy coś porównujemy. Przy porównaniu zła z większym złem, to pierwsze wytrawni manipulatorzy mogą przedstawić wręcz jako dobro.
W latach 90. XX wieku wielu polskich polityków z tzw. prawej strony sceny politycznej tak bardzo wierzyło, że największym złem tego świata jest komunizm (nie twierdzę, że nie mieli racji!), że krwawych dyktatorów podających z powód swoich okrucieństw obronę Kościoła, tradycji i rodziny gotowi byli usprawiedliwiać na wszelkie sposoby. Gdzieś zatraciły się proporcje. To wtedy m.in. redaktor Tadeusz Wołek, poseł Michał Kamiński i poseł Marek Jurek udali się z wizytą do zagrożonego hiszpańskim sądem Augusto Pinocheta, jednego z najkrwawszych zbrodniarzy politycznych w ostatnim półwieczu, wioząc mu słowa pociechy, wyrazy poparcia i ryngraf z Matką Boską.
Trzynaście lat temu prowadziłem korespondencję emailową z Noamem Chomsky’m, amerykańskim lingwistą, którego świat zna bardziej z jego zaangażowania w krytykę Stanów Zjednoczonych z pozycji zdecydowanie lewicowych. To on wówczas zwrócił moją uwagę na fakty, które my, wschodni Europejczycy, lubimy pomijać. Wykpił wówczas mowę pochwalną Vaclava Havla na cześć USA, które broni demokracji na całym świecie, jako cyniczną bzdurę. Wszystkie reżimy południowoamerykańskie były popierane przez Stany Zjednoczone finansowo, politycznie i wojskowo (choćby w postaci szkoleń). Zabójstwa księży, w tym arcybiskupa Oscara Romero w Salwadorze (podczas celebrowania mszy, niczym w legendzie o św. Stanisławie), zdarzały się w tych krajach nagminnie, ale co nas obchodziła wówczas Ameryka Łacińska? Nie mam ani sobie, ani nikomu innemu za złe, że nie protestowaliśmy w obronie południowoamerykańskiego kleru, bo koncentrowaliśmy się wówczas na odkrywaniu tajemnic zbrodni na polskich księżach, w tym tej najgłośniejszej Jerzego Popiełuszki. Jednakże czym innym jest ignorować (może i małodusznie) cudze problemy, kiedy ma się swoje, a zupełnie czym innym jest odwiedzanie zbrodniarza z jawnymi wyrazami poparcia. Z poglądami tych trzech panów, którzy to zrobili, nigdy się nie zgadzałem, ale mam zwyczaj szanować cudze poglądy polityczne, jeżeli wypływają ze szczerej i dobrej woli. Słynna sejmowa „modlitwa o deszcz” pod przewodnictwem Marka Jurka do dziś wzbudza wesołość. Pal licho to, co nas śmieszy. Kiedy jednak jakiś naiwny polityk lub dziennikarz fetuje jawnego zbrodniarza, nie można takiego człowieka traktować poważnie.
Artur Domosławski w swoim blogu skomentował film dokumentalny „Towarzysz Generał” o Wojciechu Jaruzelskim. Musiał przyznać faktograficzną rzetelność materiału, ale potępił go za błąd w sztuce filmowej. Wg niego takie przedstawianie gen. Jaruzelskiego to po prostu odczytanie aktu prokuratorskiego. Fakty są faktami i nie ma co dyskutować. Oczywiście, że we wszystkim tkwi jakiś relatywizm. Gdyby faktycznym celem ludzkości było zbudowanie silnego kraju rad na całym świecie, a przy tym umówilibyśmy się, że wszelkie metody do jego osiągnięcia są dozwolone, Jaruzelski byłby bohaterem. Umówiliśmy się jednak, przynajmniej, jak mniemam, większość nas, że za wartości uznajemy niepodległość Polski, demokrację i przyzwoitość w postępowaniu z każdym człowiekiem. Niestety nijak nie da się z tej pozycji generała obronić. Rozumiem natomiast Artura Domosławskiego, że kiedy Jaruzelskiego poznał osobiście, niechęć do komunistycznego dyktatora mogła osłabnąć na prostej zasadzie. Otóż myśłę, że tylko nieliczni z nas są w stanie twarzą w twarz powiedzieć komuś coś przykrego, a już zwłaszcza oskarżyć o zbrodnie. Co więcej, zbrodniarz polityczny, który w kontakcie osobistym okaże się sympatycznym człowiekiem, ma olbrzymie szanse na to, że sami będziemy szukać argumentów na jego usprawiedliwienie, a przynajmniej złagodzenie oceny. Kiedy w dodatku weszliśmy z nim w jakąś umowę, wręcz będziemy go bronić – patrz casus Adama Michnika.
Teraz natomiast się okazuje, że dziennikarz „Gazety Wyborczej” sam został postawiony obok historyków Piotra Gontarczyka i Sławomira Cenckiewicza jako ten, który „niepotrzebnie wywleka” prawdy z czasów PRLu i „niszczy legendy”. Otóż wdowa po Ryszardzie Kapuścińskim protestuje przeciw publikacji biografii jej zmarłego męża autorstwa Artura Domosławskiego, ponieważ ten poświęca jej fragmenty współpracy wielkiego reportera z SB. W dodatku Domosławski zarzuca Kapuścińskiemu pewną nierzetelność reporterską, co przy stylu pisania tego ostatniego jest kwestią wielce prawdopodobną. Wszyscy wiemy, że Kapuściński swobodnie mieszał zaobserwowane fakty z wiedzą nabytą z lektur na temat historii opisywanego obszaru, a także z własnymi przemyśleniami i interpretacjami. Trzeba przyznać otwarcie – za to Kapuścińskiego kochamy, że nie ograniczał się tylko do suchego relacjonowania tego, co widział i słyszał. To dlatego stawiamy go wśród wielkich eseistów i w ogóle twórców literatury. Fakty pozostają jednak nieubłagane. Na życiorysie Kapuścińskiego jest plama i nie da jej się zmyć.
Szczerze mówiąc „nie mam z tym problemu”, jak to mawiają mieszkańcy angielskiego obszaru językowego. Zdaję sobie sprawę, że Kapuściński postąpił haniebnie godząc się na współpracę z SB, a równocześnie nadal będę czytał jego książki, bo są świetnie napisane! Ogólna refleksja nad światem, jaką w nich przedstawił jest mi bliska. Niestety to, w co wierzymy, a jak postępujemy, to często dwa inne światy i nad tym należy ubolewać. Czytając „Imperium”, albo „Szachinszacha” w ogóle nie myślę o autorze, bo skupiam się na tekście. (Roland Barthes się kłania).
Problem natomiast ma Artur Domosławski. Z jednej strony jest wychowankiem „Gazety Wyborczej”, a więc przepaja go duch tolerancji i zrozumienia, chęć wybaczenia dawnych zbrodni i zapomnienia o nich (w imieniu własnym i ich ofiar, choćby te do dziś żyły i cierpiały), a z drugiej wychodzi z niego reporterska, a może po prostu zwyczajnie ludzka, chęć napisania całej prawdy. Koszt podważenia „autorytetu” jest wielki, ale chyba prawda w znaczeniu „zgodność z faktami” jest tego warta.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz