W niedzielne poranki nasza telewizja raczy nas powtórką serialu „Janosik” z Markiem Perepeczko w roli głównej. Oglądają go moje dzieci, śmieją się z Kwicoła i Pyzdry, tak jak ja kiedyś. Pamiętam, że kiedy byłem w szkole podstawowej byłem wielkim fanem „Janosika” i chciałem koniecznie zdobyć wszelkie książki na jego temat. Niestety nie dysponowałem własną gotówką i kiedy w kiosku „Ruchu” na rogu ul. Kilińskiego i Nawrot w Łodzi zobaczyłem, ku mojej wielkiej ekscytacji grubą książkę z moim bohaterem w tytule, obiecałem sobie, że w jakiś sposób wyciągnę od rodziców pieniądze i owo dzieło nabędę. Niestety, następnego dnia książki już nie było, a ja byłem wówczas w takim wieku, w którym autor tekstu jest kwestią absolutnie drugorzędną.
Mój kolega, Irek, posiadał z kolei jedną dość cienką książeczkę w bardzo estetycznej szacie graficznej traktującą o jednej z przygód Janosika. Do dziś zachodzę w głowę, czy książeczki z tej serii pojawiły się po serialu, czy przed, bo pamiętam, że występowały w niej wszystkie postaci z niego – Jakubek, Maryna, Kwicoł, Pyzdra, Wróblik i burgrabia. W każdym razie znowu miałem pecha, bo choć wiedziałem, ze tomik, który posiadał Irek jest częścią większej całości, nigdy nie trafiłem na żadną z innych części.
Oczywiście Janosik był dla mnie uosobieniem bojownika o sprawiedliwość, Robin Hoodem broniącym słabych przed możnymi tego świata. Pierwsze rozczarowanie przyszło po przeczytaniu artykułu w „Panoramie”, kolorowym czasopiśmie z lat 70. ubiegłego wieku (a może to był „Przekrój”?), gdzie przedstawiono postać Juraja Janošika z Terchowej na Słowacji w zupełnie innym świetle. Co prawda w pierwszym odcinku polskiego serialu „Janosik” jeden ze zbójników, którego Perepeczko poznaje w lochu, opowiada, że „był u nas taki Janosik”, czyli od razu wiadomo, że ten przez Perepeczkę grany jest Janosikiem wtórnym. Później zbójnik, który opowiedział o tym pierwszym Janosiku, nosi góralski kapelusz z rondem podwiniętym do góry, po czym można poznać jego słowackie pochodzenie. Tak czy inaczej, Janosik był dla nas polskim zbójnikiem, a ta opowieść z pierwszego odcinka szybko uciekła z naszej pamięci. Z artykułu z „Panoramy” dowiedziałem się, że prawdziwy Janosik był po prostu niebezpiecznym kryminalistą, okrutnym zbójem, który najczęściej rabował bogatych chłopów, wójtów i sołtysów i bynajmniej z nikim się zrabowanym bogactwem nie dzielił. Został aresztowany i skazany na śmierć przez powieszenie na haku. O ile dobrze pamiętam, wyrok wykonano w Liptowskim Mikulašu. Juraj Janošik prawdopodobnie nigdy nawet nie był po polskiej stronie.
Filmu Agnieszki Holland „Janosik – prawdziwa historia” jeszcze nie obejrzałem, bo moja fascynacja Janosikiem już mi dawno przeszła. Udało mi się jednak obejrzeć czechosłowacki film z roku 1921 – oczywiście czarno-biały i niemy. Stary baca opowiada historię Janosika grupie turystów w „miastowych” strojach. Historia jest prosta i jak najbardziej zgodna z legendą, tzn., że zbójnik rabował panów i wspomagał chłopów. Na uwagę zwraca jednak jeszcze jeden bardzo istotny element. Oto panowie to przecież wyłącznie Węgrzy, zaś chłopi to Słowacy. Ostatni napis po scenie skazania Janosika na powieszenie za żebro na haku oznajmia, że był on pierwszym bojownikiem o wolność ludu słowackiego („Takto skončil Janošik, prvý bojovnik za slobodu slovenského l’udu”).
Pojęcie narodu, jego definicji, granic i cech charakterystycznych powraca do mnie jak bumerang. Niewątpliwie wszystkie narody są tworami historycznymi, mającymi swój początek, swój mit założycielski, coś, co pozwala jego członkom rozpoznawać się nawzajem. Dla człowieka kultury zachodniej naród to po prostu ludzie zamieszkujący jedno państwo i posiadający jego obywatelstwo. Dla Polaków niekoniecznie, bo przecież egzystowaliśmy bez własnego państwa (podobnie jak przez prawie dwa tysiące lat Żydzi, albo obecnie Kurdowie). Państwo polskie istniało jednak dość długo, żeby sama pamięć o nim pozwalała na przetrwanie narodu w okresie zaborów. Żydzi mieli Torę i Księgi Królewskie, które pozwalały im żyć w wirtualnym królestwie króla Dawida i jego syna Salomona, które w rzeczywistości nie istniały od dwudziestu kilku stuleci. Tymczasem w XX wieku pojawiają się państwa narodowe, w których w roli narodów występują grupy etniczne, które nigdy przedtem swojego państwa nie miały.
Po I wojnie światowej Węgry zostały ukarane utratą większości swoich terytoriów nie tylko dlatego, że stanowiły część monarchii habsburskiej walczącej po „niewłaściwej” stronie, ale również za krwawą komunistyczną rewolucję Beli Kuna. Siedmiogród oddano Rumunom, a Słowację przyłączona do Czech tworząc Czechosłowację, twór państwowy niezwykle ciekawy i godny studiowania nie tylko przez historyków, ale również przez wszystkich tych, którzy interesują się działaniem demokracji parlamentarnej w praktyce.
Od początku było wiadomo, że Czesi są w tym państwie elementem dominującym, ale język słowacki jak najbardziej funkcjonował w oficjalnym obiegu. O ile Czesi mogli nawiązywać do tradycji państwowej nieco starszej niż Polska, Słowacy od czasów zmiażdżenia państwa wielkomorawskiego przez Madziarów pozostawali pod ciągłym panowaniem tych ostatnich (z krótkim epizodem z Bolesławem Chrobrym w roli głównej). O historii Słowacji tak naprawdę wiemy bardzo niewiele. Nie słychać jednak o żadnych buntach na tle etnicznym. Porządek tam utrwalony, to pan-Węgier i chłop-Słowak. Ten ostatni nie ma elity, która by mu uświadomiła, że jest członkiem dumnego plemienia, które powinno mieć państwo. W dziewiętnastym wieku pojawia się inteligencja świadoma swojej odrębności od Węgrów i od Czechów. To dopiero początek żmudnej pracy uświadamiania „tutejszym”, że są narodem. Nie oszukujmy się – „uświadamianie” to eufemizm na tworzenie narodu od podstaw. Wiadomo było jednak już wtedy, że „prawdziwy naród” potrzebuje bohaterów, potrzebuje po prostu mitu założycielskiego. Jest rok 1921, Czechosłowacja dopiero co powstała. Czesi w XIX wieku też specjalnie o niepodległość nie walczyli (pomijając to, że niektórzy byli zaczadzeni ideą panslawizmu, co oznaczało po prostu działanie na rzecz cara Rosji), ale wystarczyło, że przypomnieli tradycję państwa Przemyślidów i Wacławów. Słowacy niczego takiego nie mieli, więc jakąś legendę trzeba było dorobić. W ten sposób reżyser Jaroslav Siakel’ przy pomocy amerykańskiego kapitału taką legendę stworzył, czyniąc okrutnego kryminalistę, z którym nikt również i dzisiaj nie chciałby mieć nic do czynienia, bohatera narodowego. (Niestety, „historia prawdziwa” Agnieszki Holland jest tylko kolejną bajką).
Mity założycielskie to słaby punkt wielu narodów, które wypływają na powierzchnię historii jako byty państwowe. Nasze problemy z Ukrainą wynikają przecież z niczego innego, jak z tego, że oto potomkowie Rusinów zamieszkujących zachodnie i centralne tereny dawnej Rusi Kijowskiej, w pewnym momencie zaczęli czuć odrębność wobec Rusinów skupionych wokół Wielkiego Księstwa Moskiewskiego. Ukraińcami zaczęli nazywać siebie samych jeszcze później. W XIX wieku car co prawda każe im się uważać za Małorusinów (tak jak Moskali za Wielkorusinów), czyli po prostu Rosjan, ale pod zaborem austriackim, rodzi się inteligencja ukraińska. Taras Szewczenko daje im literaturę w języku, który rosyjskim nie jest. Nadal jednak trzeba bohatera. Jednym z nich musi zostać Bohdan Chmielnicki, szlachcic z polskiej rodziny, który zbuntował się przeciw polskim panom. Potem długo nic, no może Semen Petlura, a dalej w czasie II wojny światowej OUN, UPA i ich działacze. Tak się niestety składa, że organizacje te były jawnie antypolskie i mają polską krew na rękach. No i się nie dogadamy. Dlatego uważam, że w większości przypadków historii nie tyle nie należy ruszać, co oddać ją do przebadania i opisania historykom. W żadnym wypadku nie należy się nią kierować w polityce bieżącej.
Takie narody, jak Litwini, Białorusini czy Ukraińcy mieli problem z mitem założycielskim oczywiście trochę przez nas, choć nie sądzę, żeby Polacy w tamtym czasie prowadzili świadomą politykę wynaradawiania elit. To same owe elity skłaniały się ku polskości ze względu na jej polityczną atrakcyjność. To dlatego potem niepodległe państwo białoruskie próbowało budować tradycję nawiązującą do Wielkiego Księstwa Litewskiego („Pogoń” w godle), bo wiadomo, że starobiałoruski był językiem dworu wileńskiego. Nie ma się jednak co oszukiwać, samego pojęcia Białoruś i narodowość białoruska nie było, bo to pojawiło się dopiero w wieku XIX (Ruś Biała była przedtem tylko terminem geograficznym). Krótkie dzieje Republiki Białoruskiej z 1918 wieku nie mogły się odcisnąć na świadomości mieszkańców jej ziem na tyle, żeby potem masowo dążyć do jej odrodzenia. A w końcu Łukaszenka znalazł nową formułę dla narodu białoruskiego – rosyjskojęzyczną tradycję sowiecką. Co ciekawe, taka formuła zdaje się wielu zadowalać.
Litwini mają o wiele bogatszą tradycję, ale mają ten sam problem, co Szkoci z Anglikami. Wielu wybitnych Litwinów równocześnie było wybitnymi Polakami, a przeciwstawienie tych pojęć wydawałoby im się pewnie nie na miejscu. Niemniej mają już całkiem dużą liczbę historycznych postaci, które z polskością nie mają nic do czynienia, a to dzięki istnieniu niepodległego państwa litewskiego. I znowu – istnienie państwa, o ile jak się okazuje nie jest czynnikiem niezbędnym do przetrwania narodu, to jednak bardzo mu w tym pomaga.
Słowacy wysadzili się na niepodległość, ale niestety przy pomocy hitlerowskich Niemiec. Nie sądzę też aby ostatni rozwód z Czechami był z ich strony krokiem najrozsądniejszym. Z gospodarczego punktu widzenia, raczej nie sądzę. Skąd więc ta usilna dążność do niepodległości? Co daje Słowakom takie poczucie odrębności i dumy? Czyżby tradycja Juraja Janosika, zbója z Terchowej?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz