Mój kolega jest typowym intelektualistą, człowiekiem o ogromnej erudycji i, jak mi się wydaje, pewnym idealistycznym podejściu do rzeczywistości ukształtowanym może nie tyle pod wpływem, co równolegle do "Gazety Wyborczej". Jest bowiem spora grupa ludzi, którzy uważają, że ich poglądy są nie tyle przez "Gazetę" ukształtowane, co po prostu z poglądami "Gazety" się zbiegają. Sam należałem do tej grupy od samego początku istnienia "Gazety", więc wiem, o czym mówię. Kiedy pojawił się "Dziennik", odkryłem, że można mieć nadal poglądy liberalne, ale niekoniecznie zgodne z linią "Gazety Wyborczej". Przy okazji wyszła sprawa Maleszki, postaci tyle intrygującej, co ohydnej, i cała idea wybaczania i zasypywania linii podziałów przestała być dla mnie tak jednoznacznie pozytywna, choć nadal jestem za! Jestem za wybaczaniem, dlatego bracia Kaczyńscy ze swoją retoryką bezwzględnego rozliczania wszystkich, którzy mieli na swoim koncie choćby poddanie się szantażowi bezpieki, napawali mnie strachem.
Od jakiegoś czasu czytam również "Rzeczpospolitą", która ma opinię gazety pro-Kaczyńskiej i prawicowej. Pisują do niej Rafał Ziemkiewicz i Bronisław Wildstein, faceci, z których poglądami nie do końca się zgadzam (zwłaszcza kiedy Ziemkiewicz zaczyna bredzić o wspaniałości przedwojennego ONR, w którym miał zdaje się jakichś krewnych), ale których poglądy warto czasami wziąć pod uwagę, jeżeli się nie chce poddać "jedynie słusznej linii" "Gazety Wyborczej". Bo "Gazeta" to właśnie "jedynie słuszna linia", a każdy kto ma inne zdanie jest przez jej dziennikarzy bezwzlędnie piętnowany. Pod tym względem jest przeciwległym biegunem "Naszego Dziennika".
Jeżeli chciałoby się wyrobić jakieś obiektywne zdanie, należałoby czytać wszystkie tytuły prasowe pojawiające się na rynku. Biorąc jednak pod uwagę fakt, że po pewnym czasie można sobie już darować teksty Paradowskiej, Wildsteina, Żakowskiego, Ziemkiewicza czy Kingi Dunin, bo z góry wiadomo jaki będzie sens ich wypowiedzi, może lepiej się zastanowić nad darowaniem sobie lektury prasy i zajęciem się czymś konkretnym i konstruktywnym.
I tutaj dochodzimy do sedna sprawy. Mój kolega, człowiek którego podziwiam za niesamowite oczytanie, żyje w świecie tekstów, czyli tego co ktoś powiedział/napisał. Stopień ich abstrakcji jest tak wielki, że bardzo łatwo zatracić najprostszy instynkt jakim wyposażyła nas natura w celu zapewnienia nam przetrwania.
Handel polega na niczym innym jak na zasadzie, żeby taniej kupić a drożej sprzedać. Cała rozbudowana w setki tysiące tekstów nauka ekonomii to tylko komentarze do tej najprostszej zasady.
Edukacja to nic innego jak przekazywanie wiedzy przez tych, którzy w danej dziedzinie wiedzą więcej tym, którzy wiedzą mniej. Cała bogata literatura pedagogiczna to nic innego, jak komentarz i próby wejścia w szczegóły tego samego w sobie dość prostego procesu. Gdyby na studiach nauczycielskich specjaliści od metodyki wychodzili od tej prostej zasady, nie byliby potem rozczarowani młodymi nauczycielami mającymi problem z określeniem celu lekcji, albo wręcz nie zdającym sobie sprawy z konieczności jego określenia.
Intelektualiści nie biorą pod uwagę tego, że cała ich bogata wiedza służy grupie tych, którzy tę wiedzę umieją wykorzystać bardzo praktycznie. Co więcej, ci którzy tę wiedzę potrafią wykorzystać niekoniecznie ogarniają całość. Najbogatsi ludzie, którzy decydują o przyznawaniu funduszy na te czy inne cele, niekoniecznie znają wszystkie teorie ekonomiczne. Oni po prostu wiedzą jak taniej kupić, a drożej sprzedać.
Podobnie jest z Unią Europejską. Jest to pewne pożyteczne forum, na którym narody Europy mogą się spotkać, określić swoje stanowiska i podjąć wspólne działania, tam gdzie są konieczne. Mój częściowy cynizm bierze się m.in. z tego, że nie jestem przekonany co do konieczności wszystkich działań, jakie Unia proponuje i podejmuje.
Niewątpliwie są wśród wysokich urzędników Unii ludzie, którzy wierzą, że jej obywatele powinni kierować się interesem wspólnym przede wszystkim a dopiero potem narodowym. Jest to na obecnym etapie myślenie naiwne, bo biznesmeni i politycy Niemiec i Francji, będą pilnować swoich interesów. Wcale niekoniecznie dlatego, że są jakimiś strasznymi nacjonalistami, ale po prostu nie są idiotami pozbawionymi instynktu samozachowawczego. Niemcy to bardzo ciekawy przykład najsilniejszego członka Unii, który wnosi najwięcej do wspólnej kasy, ale też prowadzi handel i inwestycje na tak szeroką skalę, że pieniądze przydzielone słabszym partnerom, wcześniej czy później wrócą do najbogatszej gospodarki kontynentu. Denerwują mnie prymitywni krytycy Unii, którzy mówią, że ta nas po prostu "doi". To nie jest chyba tak ("chyba" bo dokładnej wiedzy nie mam - no właśnie, a kto w szerokim spektrum społeczeństwa ma?). Korzystamy na członkostwie niewątpliwie. Budowa i remonty dróg to coś, co mi szczególnie leży na sercu i widzę konkretny postęp w tej dziedzinie.
Rzecz w tym, że mimo wszystko, najwięksi gracze pilnują swoich własnych interesów przede wszystkim. Oczywiście pomogą teraz Grecji, choć Angela Merkel otwartym tekstem przyznała, że musi przede wszystkim zadbać o interesy Niemców, którzy wcale nie są skłonni do rozdawania swoich pieniędzy. Warto zauważyć, że przy całej przyjaźni z Francją, w Niemczech nie ma sieci "Auchan" czy "Carrefour". U nas są obok "Kauflandów". Zawsze mnie zastanawiało, ile trudu kosztuje postawienie wielkiego baraku ze stoiskami? Czy hipermarketów nie mogą budować polscy kupcy? Może nie mamy tak bogatych inwestorów? Nie wiem, ale coś nie bardzo chce mi się w to wierzyć. Zupełnie inna sprawa to zaawansowane technologie, w których trudno prześcignąć Niemców.
Kolega jako argument w obronie integracji z Unią przytoczył Grecję, która już by zbankrutowała, gdyby nie pomoc pozostałych członków Wspólnoty. Wszystko się zgadza, ale to też jest w dużym stopniu chore! Przecież Grecy mają swój kryzys na własne życzenie. Kłamali w sprawie swojej sytuacji gospodarczej, ale w gospodarce takie cwaniakowanie ma krótkie nogi. Teraz za to płacą, ale płacić nie chcą. Wiadomo, że instytucje międzynarodowe udzielające pomocy ubogiemu krewnemu chcą mieć gwarancje, że ten krewny nie zmarnuje kolejnych pieniędzy. Tymczasem Greków ogarnął szał niszczenia własnego państwa. Osobiście wolałbym, żeby to Polska dostała więcej pieniędzy z kasy unijnej niż, żeby ją pchać w ręce idiotów, którzy chcą mieć warunki socjalne, o jakich nawet nie marzymy.
Otóż cała kwestia jest w tym, że Unia jako twór federalny do mnie nie przemawia, bo wtedy musielibyśmy się godzić na demokratycznie uzasadnione rządy Niemców i Francuzów w sojuszu z Włochami. Dopóki istnieją państwa narodowe, można bronić swoich interesów, tak jak robią wyżej wymienione państwa.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz