Co jakiś czas krytykuję krytykujących. Osobiście nie chodzę w skarpetkach i sandałach równocześnie, ale jeśli ktoś tak lubi, niech sobie chodzi. Nie przeszkadza mi to. W ogóle kwestie ubrania, czy proporcji ciała, gdyby je chcieć dopasować do jakiegoś ideału, doprowadziłyby jakieś 80% ludzkości do samobójstwa. Podczas pobytu w urokliwych (bo jeszcze nie do końca skomercjalizowanych) Kątach Rybackich, zaobserwowałem, że na całe szczęście dla zdrowia psychicznego, większość plażowiczów nie przejmuje się ani brzuchami, ani zmarszczkami ani innymi defektami ciała. Całe szczęście! Wychodzę z założenia, że ludzie przede wszystkim mają być szczęśliwi, a nie zadręczać się własną niedoskonałością i to w dodatku niedoskonałością określoną kryteriami jakichś pismaków, którym z kolei ktoś inny dał dostęp do szpalt kolorowych czasopism.
Jak więc już wspomniałem, moja tolerancja jest ogromna. Nie znaczy to jednak, że pewne rzeczy nie działają mi na nerwy. Nie drażni mnie samo noszenie czarnych szortów, czarnych butów sportowych marki Nike, a do tego białych skarpetek, ale akurat to zestawienie nieodłącznie kojarzy mi się z pewnym typem zachowania, które jest, eufemistycznie ujmując, dalekie od wzorów savoir vivre’u. Nie mam też nic przeciwko zwyczajowi grillowania, choć znowu kojarzy mi się z modą, która przeniknęła do pewnych polskich środowisk z Zachodu w drugiej połowie lat 80., w kolejnych dekadach nabierając intensywności. Choć generalnie bez mięsa żyć mogę, nie odmawiam zjedzenia kawałka zamordowanego zwierzęcia, który jest dobrze przyprawiony i upieczony na ruszcie. Nie zdarza się to często, więc myślę, że ogólnie nie przynosi to większej szkody mojemu organizmowi. Zastanawiam się jednak od kiedy grillowanie zaczęło być w mojej świadomości synonimem czegoś podobnego do chodzenia na siłownię (które samo w sobie jest czymś godnym polecenia), na solarium i inne rzeczy, które normalnie nie powinny nikomu przeszkadzać, a jednak stały się symbolem stylu życia pewnej grupy ludzi, która żyje na pokaz „bo tak wypada”, albo „bo wszyscy (tzn. wszyscy, których znam) tak robią”.
Moi teściowie mają wspaniały zwyczaj zabierania wszystkich swoich wnuczek i wnuka (czyli córek mojego szwagra, mojej córki i mojego syna) nad jezioro w Augustowie. Co roku jeżdżą do tego samego ośrodka domków kempingowych nad jeziorem Sajno, które prawdopodobnie było szczytem gierkowskiego luksusu, ale dzisiaj jest wg mnie reliktem przeszłości. W domkach co prawda zainstalowano łazienki i nie szczędzono farby, ale ich starości nie da się niczym zamaskować. Pełne wykorzystanie ośrodka wskazuje na to, że nic nie odstrasza wczasowiczów spragnionych suwalskich (tutaj jestem purystą i Suwalszczyznę stanowczo oddzielam od Mazur!) jezior. Trzeba przyznać, że sam ośrodek położony jest w samym środku lasu, wśród wysokich sosen. Wczoraj właśnie odwiozłem tam swoje dzieci.
Jakiego zapachu można się spodziewać w sosnowym lesie? Oczywiście zapachu tegoż lasu! Nie muszę chyba nikogo przekonywać jak kojąco potrafi pachnieć las. Czy takiego leśnego powietrza się wczoraj nawdychałem? Otóż nie. Cały teren ośrodka wczasowego spowity był bowiem dymem i gęstą wonią spalonej chabaniny! No bo współczesny Polak, jak wyjechał na wakacje, to musi się wakacyjnie poczuć i wszyscy dookoła muszą to poczuć! Przed każdym, powtarzam „każdym”, domkiem tlił się grill. Może każdy z osobna wydzielał smakowity zapach pieczonego mięsa. Wszystkie naraz emitowały potworny smród, który skutecznie zagłuszył subtelną woń sosnowych igieł.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz