Ktoś, kto należy do mojego pokolenia i lubił oglądać poniedziałkowy „Zwierzyniec” z niezapomnianymi pogadankami o lesie pana Sumińskiego, ten powinien pamiętać seriale animowane, które puszczano na koniec programu. Tak naprawdę, kiedy jeszcze nie chodziłem do szkoły, oglądałem „Zwierzyniec” głównie dla tych seriali. Były to więc przygody psa Huckleberry, misia Yogi, kota Jinksa prześladującego dwie sprytne myszki Pixie i Dixie oraz perypetie dwóch psów – ojca i syna, pt. Ogie Doggie. Schemat każdego odcinka polegał na tym, że Ogie-syn zaskakiwał ojca, który najbardziej lubił czytać prasę w fotelu, różnymi przygodami, jakie mu się przytrafiały, zaś Ogie-senior oczywiście im nie wierzył i wszystko próbował sobie wyjaśnić za pomocą „Psychologii dziecka”, książki po którą sięgał na półkę w każdym odcinku. „Zajrzyjmy do ‘Psychologii dziecka’”, mawiał, po czym bez trudu znajdował odpowiedni ustęp, który mówił dokładnie o przypadku, jaki przytrafiał się małemu Ogie’mu.
Dlaczego piszę o kreskówkach z lat mojego dzieciństwa? Tylko z jednego powodu, a mianowicie tej „Psychologii dziecka”. Dziedzina wiedzy, którą wielu nazywa hucznie „nauką”, a którą wszyscy znamy pod nazwą „psychologii”, zakłada uniwersalny zestaw prawidłowości w zachowaniu i myśleniu, który można przypisać dosłownie wszystkim. Bo jeśli uniwersalne, to ogólne, a więc naukowe. Oczywiście nietrudno zauważyć, że przedstawiciele naszego gatunku do pewnego wieku zachowują się nieco inaczej niż po jego osiągnięciu, więc nie ma się co dziwić, że taki dział psychologii, jak „psychologia dziecka” w ogóle się wyodrębnił. Kim, a raczej czym było dziecko w książce Ogie’go-ojca? To było jakieś dziecko abstrakcyjne, reprezentacja wszystkich dzieci na świecie, których modele zachowania zostały dokładnie zbadane i opisane. Oczywiście książka z kreskówki to wymysł jej autorów, ale jeżeli pomyślimy o podejściu do dzieci przeciętnego dorosłego mieszkańca naszej planety, to wcale nas nie zaskoczy fakt, wielu z nas uważa dzieci za bezkształtną gromadę podobnych do siebie słodkich (jeżeli dzieci lubimy) lub nieznośnych (jeżeli nie lubimy) naiwnych małych głupoli.
Kiedy przyjrzymy się średniowiecznym obrazom dzieci, dostrzeżemy, że malarze tamtego czasu nie zadawali sobie zbytniego trudu w studiowaniu odrębności anatomicznych dziecka od dorosłego. Dzieci były przedstawiane z proporcjami głowy w stosunku do reszty ciała takimi samymi jak u osobników dorosłych, czyli jako małych dorosłych. Malarze mieli na szczęście tyle przyzwoitości, że nie malowali im zarostu. Bardzo wcześnie dzieci zresztą za dorosłych uznawano, że wspomnimy tylko 12-letnie dziewczynki wydawane za mąż za starych dziadów. W zachowaniu Hamleta możemy dostrzec wiele cech niedojrzałości nastolatka, co da się też powiedzieć o Romeo i Julii, ale przecież od wieków mało kto się zastanawia nad wiekiem tych szekspirowskich bohaterów, przeżywając ich tragiczne losy jak losy młodych, ale jednak dorosłych.
Czytając choćby powieści dziewiętnastowieczne, żeby nie sięgać głębiej do historii, a choćby i te dziejące się w dwudziestoleciu międzywojennym, z pewnością dostrzeżemy, że do uczniów gimnazjum nauczyciele zwracali się per „pan”. Co więcej, często oni sami między sobą używali tego tytułu. Traktowano ich jak dorosłych i oni sami tak się traktowali. Oczywiście nie oznacza to, że ich rozwój emocjonalny faktycznie był równy, ale był tak stymulowany, że młody człowiek musiał w młodym wieku odczuwać odpowiedzialność za samego siebie, a nic tak nie świadczy o dojrzałości jak właśnie poczucie odpowiedzialności.
Dzieci biedne miały ciężkie życie, bo musiały jak najszybciej odciążyć rodziców i jak najwcześniej zacząć na siebie zarabiać. To oczywiście również nie sprzyjało beztroskiemu dzieciństwu. Wydaje się, że to dopiero mieszczańska pedagogika drugiej połowy XIX w. zaczyna dostrzegać w dziecku istotę różną od dorosłego nie tylko ilościowo ale również jakościowo. Ostatnia zaś ćwiartka XX wieku to okres coraz większego ulegania złudzeniu, że dzieci należy utrzymywać jak najdłużej w ich stanie „dziecięctwa”, a w dodatku utrzymanie szczęścia dziecka zaczęto pojmować jako pobłażanie wszelkim jego zachowaniom, co doprowadziło do absurdów w szkołach, przede wszystkim zachodnich, ale z tendencją do rozszerzania się na byłe kraje komunistyczne, polegających na oszczędzaniu młodym ludziom krytycznych uwag na jakikolwiek temat.
Nie jestem wcale zwolennikiem spartańskich metod wychowania, w tym celowego stwarzania sztucznych i niepotrzebnych sytuacji stresowych, ale nie sądzę, żeby oszczędzanie młodym ludziom stresu za wszelką cenę przyniosło im korzyść. Jeżeli młody człowiek w angielskiej szkole państwowej jest chwalony za to, że w ogóle zrobił pracę domową, a nauczyciel nie kwapi się, żeby porozmawiać o błędach do wyeliminowania, to staje się jasne, że młody człowiek zacznie sobie wyobrażać, że tak jest właśnie w porządku, bo przecież to sam nauczyciel go pochwalił, a więc jego praca nie mogła być niewiele warta. W ten sposób utwierdza się w dziecku nie tylko brak wiedzy, ale wręcz brak wiedzy o brakującej wiedzy! A to przecież podstawa, żeby z czymkolwiek ruszyć z miejsca.
Jeżeli dziecko jest z kolei utwierdzane przez rodzica, że wszystko robi dobrze, a nauczyciel nie podziela tej opinii, rodzi się naturalna niechęć dziecka do nauczyciela. Jeżeli do szkoły przychodzi matka mówiąc, że jej dziecko wszystko świetnie umie, a nauczyciele stawiają mu złe oceny, to niestety często (oczywiście są sytuacje wyjątkowe, kiedy mamy do czynienia ze złą wolą, albo brakiem kompetencji nauczyciela) jest tak, że dziecko, całkowicie w dobrej wierze, przedstawia rodzicowi sytuację w korzystnym dla siebie świetle. Trzeba bowiem zgodzić się z doktorem Housem, że „wszyscy kłamią”, choć nie wszyscy robią to świadomie. Dziecko i rodzic mogą zupełnie szczerze wierzyć, że się nie mylą, ale szkolna klasówka potrafi boleśnie zweryfikować ich przeświadczenie.
Rodzice przychodzący z pretensjami do nauczyciela twierdzący, że znają swoje dziecko bardzo dobrze i wiedzą doskonale, że ono nie kłamie, mogą być święcie o tym przekonani. Jeśli chodzi o np. interpretację szkolnych bójek, dziecko, które bójkę wszczęło, może zupełnie szczerze wierzyć, że to nie była jego wina, bo przecież zawsze jakiś powód do uderzenia kolegi był, ponieważ wydaje się, że tak działa nasz umysł. Nastawia się na „kłamstwo doskonałe”, które polega na tym, że kłamca zaczyna momentalnie sam wierzyć w swoją interpretację wydarzeń. A kiedy rodzic widzi „szczerą buzię” własnego dziecka, nie może nie uwierzyć. Znowu zastrzegam, że w żadnym wypadku, nie wyciągam z tego wniosku ogólnego, a mianowicie, że wszystkie dzieci zawsze kłamią. Oczywiście, że może się zdarzyć, że dziecko mówi prawdę, a nauczyciele i złośliwi koledzy mogą być przeciwko niemu. Tak może być np. w przypadku młodego człowieka o określonej „opinii”. Dodajmy, że nawet dzieci w wieku wczesnoszkolnym potrafią być doskonałymi manipulatorami. Traktowanie ich wszystkich z upupiającym chrześcijańskim podejściem, jako „niewinne dziateczki” to kompletna pomyłka. Z drugiej strony stosowanie dziewiętnastowiecznego założenia znanego z powieści Dickensa, że „wszyscy ci chłopcy są źli” fałszuje rzeczywistość od drugiej strony. Dlatego każdą sprawę należy rozpatrywać jako osobny przypadek i wcale nie jest to robota łatwa. Policja i sądy sobie z tym nie radzą, a wszyscy wymagają tego od nauczyciela.
W swojej pracy z młodzieżą szkolną spotkałem się, jak mi się wydaje ze wszystkimi typami uczniów, z małym zastrzeżeniem, że posługiwanie się tak szerokim terminem jak „typ” może być oczywiście zwodnicze. Nigdy bowiem nie wiemy do końca z jaką jednostką mamy do czynienia. Są dzieci dobrze ułożone i mądre. Są dzieci inteligentne i źle wychowane. Można spotkać dzieci o słabych zdolnościach, czy też o znikomej umiejętności kojarzenia, ale za to spokojne, albo kierujące się dobrą wolą i zasadami współżycia społecznego. Często stykamy się też z dziećmi niezbyt inteligentnymi i do tego o skłonnościach destrukcyjnych. Wszystkie te kategorie można, jak mi się wydaje, dość łatwo zdiagnozować i, jak uważam, w olbrzymiej większości przypadków można tych młodych ludzi zakwalifikować do ludzi dobrej woli, mimo skandalicznego nieraz zachowania. To ostatnie może wynikać z bardzo wielu przyczyn, czasami z nieświadomości wyrządzanego zła, czasami z chęci zwrócenia na siebie uwagi lub popisania się przed rówieśnikami etc. etc.
Czasami jednak, a w moim przypadku, o ile się nie mylę 3 razy na 15 lat, trafiają się „gady”, jak to mawiał pewien mój nieco starszy kolega z mojej pierwszej pracy. Jest to osobnik, który z całą premedytacją „niszczy” nauczyciela, bo może. Są to osobniki o specyficznej inteligencji, być może socjopaci, jeśli nie psychopaci, których bawi samo wprowadzenie nauczyciela w stan zakłopotania lub wytrącenia go z równowagi. Takich ludzi naprawdę nie jest wiele, ale kiedy się już trafią, faktycznie potrafią zniszczyć nauczyciela i tak naprawdę nie ma na nich metody, ponieważ dopóki osobnik taki nie popełni czynu podpadającego pod jakiś paragraf kodeksu karnego, praktycznie nikt z nim nic nie może zrobić. Są to silne osobowości, więc w zetknięciu z nauczycielem o mniej asertywnym nastawieniu do rzeczywistości ten ostatni nie ma szans. Jeżeli natomiast wokół takiego osobnika zbierze się grupa, dochodzi do tragedii podobnych do tej w Toruniu, kiedy to grupa rozwydrzonych łobuzów włożyła nauczycielowi kubeł na śmieci na głowę. Jeżeli taki młody socjopata nie posunie się zbyt daleko i kogoś poważnie nie pobije lub nie naubliża nauczycielowi otwartym tekstem przy użyciu wulgarnych słów, jest praktycznie bezkarny. Kiedy natomiast trafi na nauczyciela, który próbuje jednak w jakiś sposób przeciwstawić się złemu zachowaniu, sam potrafi zagrozić pójściem na skargę do dyrekcji lub kuratorium. Jeżeli w dodatku taki „gad” postanowi zniszczyć jednego nauczyciela, potrafi bez problemu uśpić czujność innych, w tym pedagoga szkolnego. (Pedagodzy szkolni to cały osobny rozdział – trafiają się wśród nich oprócz tych rzetelnie wykonujących swoją pracę i lenie na „ciepłej posadce” i tchórze, a także ludzie z bogatą wiedzą książkową, ale o dziecięcej naiwności, że użyję eufemizmu).
Praca z dziećmi da się porównać z jakąkolwiek pracą z zespołem ludzkim. Każdy nauczyciel powinien więc mieć talenty przywódcze. W odróżnieniu od dyrektora firmy, lub kierownika jakiegoś działu w firmie, co pięćdziesiąt pięć minut spotyka się z innym zespołem i musi sobie z nim radzić. Dzieci i młodzież to zbiór indywidualności o odmiennych oczekiwaniach i ambicjach. Nauczyciele muszą to brać pod uwagę, choć, mówiąc najprościej, najczęściej nie ma na to czasu. Każda klasa składająca się z wielu osobowości, razem staje się jeszcze jedną, zbiorową „osobowością”. Ta sama lekcja, świetnie przygotowana przez nauczyciela, w jednej klasie spotka się z zainteresowaniem i pozytywną aktywnością uczniów, a już poprowadzona identycznie w innej grupie zostanie oceniona jako kompletna nuda! To dlatego o tym samym nauczycielu krąży tak wiele sprzecznych opinii nawet po wielu latach. Uczeń oceniający nauczyciela wygłasza tylko własną subiektywną opinię. Przełożony nauczyciela dając posłuch skardze jednego ucznia nie badając sprawy szczegółowo, nie tylko krzywdzi nauczyciela i zniechęca go do pozytywnego działania, ale również wprost demoralizuje zarówno tego ucznia, jak i wszystkich innych, którzy bacznie się przypatrują takiemu przykładowi. Jeszcze nie tak dawno kiedy nauczyciel nie potrafił sobie poradzić z krnąbrnym uczniem, wysyłał go do dyrektora, który często samym swoim autorytetem potrafił go zdyscyplinować. Obecnie często zdarza się, że to uczeń szantażuje nauczyciela przy każdej próbie przywołania go do porządku.
W Wielkiej Brytanii uposażenie nauczyciela jest bez porównania wyższe niż w Polsce i to nie tylko w sumach bezwzględnych, ale i w relacji z zarobkami innych grup zawodowych. Niemniej nawet tam spotyka się szereg przypadków, że nauczyciele rezygnują z zawodu na zasadzie „bierzcie sobie te pieniądze i dajcie mi spokój z waszymi dziećmi”. Kiedy dziesięć lat temu rezygnowałem z pracy w państwowej (potem też i w prywatnej) szkole średniej, zrobiłem to, żeby przy o wiele mniejszym stresie zarabiać więcej pieniędzy. Były wtedy takie możliwości. Skargi rodziców na to, że do zawodu nauczycielskiego idą ludzie, którzy się nie nadają gdzie indziej są przezabawne, bo przecież bierze się to z tego, że do zawodu przysparzającego tyle stresu przy relatywnie niskich zarobkach, nie będzie się pchał wybitny fachowiec. Niemniej nadal w każdej szkole można znaleźć ludzi, dla których praca nauczyciela jest powołaniem. Za ich istnienie rodzice powinni być wdzięczni losowi (lub Bogu, jeśli są wierzący). Tak się często niestety nie dzieje, ponieważ rodzice już jako dorośli ludzie często sami są efektem błędów wychowawczych – przede wszystkim demoralizacji jakiej ulegli w młodym wieku, która polega na braku podstawowej umiejętności odróżniania tego, co dla ich dzieci dobre od tego co złe. Bo rodzic też nie zawsze ma rację. .
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz