sobota, 15 lutego 2014

O pewnym zwrocie...



Nie powiem, że, po strasznie pesymistycznym obrazie nakręconym na podstawie powieści Jerzego Pilcha Pod Mocnym Aniołem, przez tydzień nie mogłem dojść do siebie, bo byłaby to afektowana przesada. Nie powiem też, że po Pętli Wojciecha Hasa (na podstawie opowiadania Marka Hłaski, którego zainspirowało życie alkoholika Władysława Broniewskiego), czy po Ćmie barowej (Barfly) Roberta Schroedera (wg quasi-autobiograficznego scenariusza Charlesa Bukowskiego), film Wojciecha Smarzowskiego wydaje się wtórny, lub mało zaskakujący. To byłaby też nieprawda, ponieważ zarówno Pilch, jak i Smarzowski, opowiedzieli pijacką historię w sposób mimo wszystko odmienny od wszystkich poprzednich. Oczywiście powtórzą się delirki, utrata godności, utrata wszelkiej kontroli nad własnym życiem, przy tym typowe zachowania alkoholików typu wypieranie własnego uzależnienia ze świadomości, złuda kontroli picia, że o wymiocinach i niezaplanowanych defekacjach nie wspomnę. Historia każdego człowieka jest inna, bo każdy człowiek jest inny (banał oczywiście!), ale również inny jest każdy twórca narracji, czy to literackiej, czy to filmowej. Dlatego dzieło Smarzowskiego jest oryginalne i, jak uważam, wcale nie powtarza struktur innych filmów o problemach alkoholowych. Co do szczegółów, to oczywiście trudno silić się na oryginalność, kiedy opowiadamy naturalistyczną historię o ludziach z określonym typem uzależnienia.

Wypowiadanie się na temat warsztatu reżysera czy aktorów pozostawiam tym, którym pozwolono z takiego wypowiadania się czerpać środki do życia. Osobiście jestem pod wielkim wrażeniem, ale pisanie recenzji nie jest moim celem. To, co mnie interesuje przy czytaniu każdej książki, czy przy oglądaniu każdego filmu, a mam na myśli również te całkiem słabe, to jakiś fragment, element lub nawet jedna krótka fraza, która przemawia właśnie do mnie i która porusza jakąś czułą strunę w moim systemie pojmowania świata.

Otóż jeden z pensjonariuszy filmowego zakładu dla alkoholików, zwany przez personel „reżyserkiem”, a grany przez Marcina Dorocińskiego, po przyłapaniu na piciu podczas terapii, co skutkuje jego wyrzuceniem z tejże, wypowiada jakże popularne w naszym kraju słowa „No i ch…” Kiedy inny alkoholik, funkcjonariusz policji (milicji?) grany przez Mariana Dziędziela, ściąga ze stołu obrus z całą zastawą i potrawami wigilijnymi, po uprzednim ciosie pięścią zadanym żonie ku przerażeniu dzieci, również wypowiada te właśnie słowa.

Ileż razy możemy usłyszeć ten krótki a wulgarny zwrot w naszym kraju? W patologicznych środowiskach jest on wręcz motywem przewodnim, ale problem w tym, że nie tylko w patologicznych. Nie oznacza on jedynie rezygnacji, czy też lekceważenia, ale jest w nim żałosna próba zaakcentowania własnej przewagi nad kiepską sytuacją, arogancja, której celem jest zachowanie poczucia własnej wartości (chciałoby się powiedzieć „godności”, ale w tym kontekście zabrzmiałoby to dość groteskowo) w obliczu kompletnej porażki.

Jeszcze w latach dziewięćdziesiątych w pewnym gazetowym wywiadzie Koreańczyk, który przybył do polski wraz z kapitałem swoich szefów, na pytanie dziennikarza, czy jest coś, co mu się w Polakach podoba, odpowiedział, że tak, a mianowicie to, że Polacy są tacy… optymistyczni! Zdziwionemu żurnaliście wytłumaczył, że chodzi mu o to, że Polacy potrafią się nie przejmować, nawet jeżeli sytuacja jest bardzo trudna. Tam gdzie Azjata waliłby głową o ścianę, nie spał całą noc i stawał na rzęsach, żeby „nie stracić twarzy”, tam Polak sobie odpuszcza, mówi „nic nie poradzę” i idzie spać. Oczywiście jest to wszystko pewien stereotyp, bo osobiście znam rodaków o mentalności samurajów, ale ogólne wrażenie o nas może być właśnie takie (w tym również we własnych oczach).

Ta ocena przypadkowego Koreańczyka można odbierać jako anegdotę, ale problem jest o wiele poważniejszy. Doskonale wiemy, że nie wszyscy tacy jesteśmy, ale na pewnym etapie życia wielu z nas takimi się staje. Wystarczy zwykła przeciwność w postaci nauczyciela, którego nigdy nie można zadowolić, szefa, który nigdy nie doceni naszego wysiłku, czy w końcu rządu, który cokolwiek byśmy wypracowali od razu nam to zabierze, a budzi się w nas bunt przeciwko wszelkiemu pozytywnemu wysiłkowi, ponieważ jakże łatwo jest stwierdzić „no i ch…” i sobie odpuścić. Ba, nie tylko tak sobie zrezygnować, ale zrezygnować z przytupem!

Mądre wyznaczanie celów to wielka i niełatwa sztuka. Wbrew temu, co wypisują cwaniacy tworzący poradniki dla marzycieli, istotne jest, żeby wyznaczyć sobie cel realny i osiągalny (można bowiem znaleźć takie „mądre” porady, żeby sobie nie narzucać ograniczeń w planowaniu). Jeżeli od razu zamarzymy o czymś, co nas w danym okresie naszego życia przerasta, wcześniej czy później staniemy w obliczu konieczności weryfikacji pierwotnego celu. Gdybyśmy jeszcze umieli go jedynie zmodyfikować i przyciąć do naszych aktualnych możliwości, nie byłoby tak źle, bo oznaczałoby to, że działamy dalej, choć mamy świadomość, że celu tak prędko nie osiągniemy. Najczęściej jednak całkowicie go odrzucamy i od razu otaczamy pogardą, robiąc nowe założenie, a mianowicie, że ten cel nie miał żadnego sensu. Nasza postawa nie różni się wtedy od tej reprezentowanej przez rozmaite elementy patologiczne kwitujące całą sytuację buńczucznym „no i ch…”. Umiejętna rezygnacja z celu nierealnego nie powinna być dla nas hańbą, choć jakimś specjalnym zaszczytem też oczywiście nie jest. Okazywanie jawnej pogardy wobec wszystkiego, do czego chcieliśmy pierwotnie dążyć, jest śmieszne i żałosne. Aczkolwiek zuchowate, a przy tym w formie niezwykle wulgarne, „no i ch…” może nam przynieść chwilową ulgę likwidując sprzeczność między naszym pierwotnym założeniem, a sytuacją rzeczywistą, która nas pokonała, tak naprawdę niczego nie załatwia. Jeżeli natomiast postawą taką wykazuje się jakiś znaczący odsetek społeczeństwa, biada temu społeczeństwu.

Na szczęście nie wszyscy tacy jesteśmy, a doskonałymi tego przykładami są nasi wspaniali młodzi sportowcy – Justyna Kowalczyk i Kamil Stoch. Ta pierwsza, którą sam nie tak dawno krytykowałem za brak rozsądku i start w zawodach mimo poważnego złamania nogi, wykazała się determinacją, która pozwoliła jej zdobyć najwyższe odznaczenie olimpijskie. W odróżnieniu od naszych piłkarzy nie odpuściła. Tytaniczna praca pod wpływem niewyobrażalnej determinacji sprawiła, że nikt jej nie będzie musiał pocieszać innym „polskim” powiedzonkiem, a mianowicie „Polacy, nic się nie stało”. Nie liczyła się z takim wariantem, bo pojechała po to, żeby wygrać i wygrała. A piłkarze zapewne po kolejnej porażce pocieszają się nawzajem staropolskim „no i ch…”… W ten sposób daleko nie zajedziemy.

3 komentarze:

  1. Dobry wpis. Mnie osobiście, jednak, najbardziej zainteresował jego ostatni fragment, ten o sportowcach.

    Również podziwiam Justynę Kowalczyk, jej determinację, zadając sobie jednocześnie pytanie, czy warto? Zaraz powiesz, że to nic nowego, że to takie polskie! Polskie, nie polskie, jakie to ma znaczenie w przypadku sportowców, którzy i owszem, dając z siebie wszystko, przez chwilę sprawiają nam radość, rozbłysną gwiazdą, po czym, jeszcze szybciej niż nią rozbłyśli, gasną, a nasza radość z ich osiągnięć okazuje się być niewdzięczna?

    Gdy odchodzą na "emeryturę" bardzo szybko zapomina się o ich sukcesach i co najgorsza o nich samych, o ich poświęceniu się, determinacji i walce, by nam sprawić radość. Przykładem niech będzie Małysz. Już go i jego osiągnięcia przykrywa powoli, ale skutecznie Kamil Stoch. Małysz pozostanie, gdzieś tam w cieniu ze swoimi zdobytymi krążkami i nabytymi, dzięki różnym kontuzjom chorobami, które jeżeli nie teraz, to za jakiś czas z pewnością się w nim odezwą.

    I w tym momencie myślę o Justynie Kowalczyk i jej niesamowitym wyczynie, i znowu zadaję sobie pytanie, czy warto? Za kilka lat już nikt, oprócz garstki jej znajomych, przyjaciół i rodziny, nie będzie o niej pamiętał. Radość z jej sportowych wyników jest jak mgnienie oka. Wspomni się o jej wyczynach od czasu do czasu przy okazji jakichś rocznic, a ona zostanie sama ze swoimi zdrowotnymi dolegliwościami, będącymi pochodną odniesionych kontuzji. Zostaną jej tylko zdobyte krążki i wspomnienia. Dziwny to i nic nie wart jest "bonus", moim zdaniem, za tak wielkie, z determinacją osiągnięte osiągnięcia.

    Nie chodzi mi o to byśmy przestali walczyć, nie! Walczmy i to w każdej dziedzinie życia, walczmy z przeciwnościami losu, walczmy o wolność, o suwerenność Ojczyzny, z wrogiem gdy zajdzie taka potrzeba, walczmy na boiskach i stokach, ale nie zapominajmy o cenie jaką przyjdzie nam za tę walkę zapłacić. Nie każda skórka warta jest wyprawki, moim zdaniem i to moje stwierdzenie tutaj nie ma się ni jak do materializmu, nie o tym bowiem myślę, nie o to mi chodzi. Justynę podziwiam, Ciebie pozdrawiam.

    Karolina

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Co do Justyny Kowalczyk sam miałem wątpliwości. Generalnie w życiu oprócz konieczności zapewnienia sobie jedzenia, ubrania i dachu nad głową jest dość mało rzeczy, które byłyby pozytywną odpowiedzią na pytanie "po co?" Człowiek tym się różni od zwierząt, że się wyzwolił od determinizmu i robi rzeczy, których robić wcale nie musi. Dlatego ludzie idą w niebezpieczne góry, albo uprawiają niebezpieczne sporty. Ich wybory, ich sprawa. Jeżeli natomiast ten upór w dążeniu do sportowego sukcesu jest nim zwieńczony, to chyba dobrze. To natomiast, że sukces sportowy jest ulotny, to już inna sprawa. Tak samo jest z wieloma złudzeniami sukcesu i porażki. Życie się toczy, panta rhei, i to tyle, co można na ten temat powiedzieć.

      Usuń
    2. Skoro już zahaczyłeś o Heraklita z Efezu, to i dokończmy odpowiedzi na zadane przeze mnie pytanie (czy warto?), jego filozoficznym LOGOS, które powinno kierować procesem przemian i którym powinien kierować się rozumny człowiek, płynący z nurtem czasowej przestrzeni. Chcę przez to powiedzieć, że tak, masz rację, panta rhei, lecz w przypadku człowieka, nie musi płynąć bezrozumnie. Zgadzam się z Heraklitem w tym, że mądrość polega na posługiwaniu się rozumem i myśleniu zgodnym z logosu prawami, z drugiej strony uważam, że bez emocji i determinacji świat byłby nudniejszy i mniej ciekawy. Miłego dnia życzę.

      Karolina

      Usuń