czwartek, 30 stycznia 2014

O wycinku wiedzy, na którym trzeba zarobić



Internet roi się od doradców w sprawach naszej motywacji i samorozwoju. Z tysięcy ofert z zainteresowaniem obserwuję jedynie Damiana Redmera, który nie wciska populistycznych kitów banałów „wyznacz sobie cel i dąż do jego osiągnięcia”, ale stara się opracować ciekawe prezentacje oparte o badania psychologów. Tematem niniejszego wpisu nie będą jednak techniki motywacyjne, ale to, co mnie ostatnio „boli”, a mianowicie sposób pojmowania uniwersyteckiego podejścia do wiedzy przeciwstawiony życiowej pragmatyce.

Wszyscy internetowi (i nie tylko internetowi) „spece” od robienia z nieudaczników rekinów finansjery, czy też szeroko pojętych ludzi sukcesu, w co drugim zdaniu, które wygłaszają w opisie swojej metody, używają zwrotu „cenna wiedza”. A to „dzięki mojemu webinarowi nabędziesz cenną wiedzę, która zawiedzie Cię do sukcesu”, albo „na moim kursie otrzymasz zastrzyk cennej wiedzy, która….” itd. itp. Najczęściej okazuje się, że owa „cenna wiedza” to rzeczy, o których świadomie, czy podświadomie i tak wiemy, tylko ich z różnych powodów nie stosujemy. Stoją za tym najrozmaitsze mechanizmy naszego umysłu, ale nie jest moim dzisiejszym celem o nich pisać. Sedno sprawy tkwi w tym, że owi internetowi „guru” faktycznie liznęli nieco psychologii, z tego co liznęli, wyjęli momenty najbardziej efektowne (niekoniecznie efektywne), takie, które robią wrażenie, a przy tym są na tyle banalne, że trudno się z nimi nie zgodzić, po czym ubierają to w jakąś przystępną formę, tak by trafiła ona do szerokich warstw tych, którzy szybko i bez trudu chcą robić wrażenie mądrych i oczytanych.

Można powiedzieć, że ludzie ci wiedzą, jak wykorzystać wiedzę w praktyce, a zwłaszcza w praktyce zarabiania pieniędzy. W zeszłym roku trafił mi się kurs do przeprowadzenia, a mianowicie „angielska terminologia dla psychologów”, czyli po prostu lektorat fachowego angielskiego. Ponieważ nigdy wcześniej takiego kursu nie prowadziłem, wpadłem na pomysł, że będziemy analizować teksty z amerykańskich podręczników akademickich do psychologii (na zasadzie reading comprehension), tudzież z krótkich wykładów amerykańskich uczelni dostępnych w Internecie (jako listening). Studenci, którzy już wcześniej mieli ten materiał po polsku (w końcu były to podręczniki wprowadzające do głównych zagadnień współczesnej psychologii), mogli sobie podyskutować na tematy, które nie były im obce, po angielsku i myślę, że wielu z nich całkiem nieźle to szło.

To też jest tylko wstępna dygresja, bez której jednak nie mógłbym przejść do meritum. Otóż przygotowując te zajęcia, jako że nie jestem psychologiem, wiele rzeczy odkrywałem dla siebie i ku swojemu zaskoczeniu doszedłem do wniosku, że wiele z pojedynczych rozdziałów tych podręczników (wstępnych i podstawowych) zawierało całą ową „cenną wiedzę” propagowaną przez internetowych owej „wiedzy” depozytariuszy! Wystarczyło przeczytać 20-30 stron rozdziału o motywacji, albo o procesie uczenia się, i bez trudu można było odkryć materiał na 5-10 prezentacji tych, którzy na nich potrafią zarobić.

Biorąc pod uwagę również i to, że w większości zawodów wymagających wyższego wykształcenie przez całe życie wykorzystuje się zaledwie ułamek wiedzy nabytej (przynajmniej w teorii) na wyższej uczelni, trzeba sobie powiedzieć otwarcie, że stawianie problemu na zasadzie „wybierasz zły kierunek studiów, bo po nim nie znajdziesz pracy” jest zasadniczym błędem w myśleniu, któremu ulegamy wszyscy, łącznie z samymi pracownikami wyższych uczelni. Nie oszukujmy się, żeby uczyć historii w szkole podstawowej nie trzeba pamiętać o okrutnym królu Asyrii Tiglat-Pilesarze III, żeby uczyć języka angielskiego, nie znajdziemy zastosowania dla wszelkich niuansów prozodii czy gramatyki historycznej. Nauczyciel/ka przyrody może zapomnieć, że podczas studiów fascynowała go/ją flora Borneo, albo zaawansowana genetyka. Kto trafił do biura, czy do jakiejkolwiek firmy, i tak będzie się musiał całej roboty nauczyć na miejscu, natomiast dobrze byłoby umieć szybko czytać, przetwarzać informacje i prezentować je w postaci dobrze sformułowanych tekstów.

Zanim wymyślono, że każdy nauczyciel musi mieć wykształcenie wyższe magisterskie, istniały studia nauczycielskie (l.p. studium, przed wojną seminarium nauczycielskie), gdzie kształcono konkretnie w zawodzie. Studiując na uniwersytecie nabywamy (przynajmniej w teorii) wiedzę o wiele szerszą niż tylko tę praktyczną do wykorzystania w konkretnej pracy, tylko że nikt nam tego nie mówi. Kończąc uniwersytet mamy wrażenie, że tak naprawdę niczego nie umiemy. Tak się często obecnie faktycznie dzieje, ale to dlatego, że wypuszcza się studentów, którzy nie tylko nie powinni ukończyć studiów, ale nigdy nie powinni się na nie dostać. Nie znaczy to jednak, że samo przyswajanie wiedzy na poziomie akademickim jest bezużyteczne. Błąd polega na tym, że nikt nikomu nie tłumaczy, jak można na tej wiedzy zarobić.

Nie oszukujmy się jednak, najważniejszy w życiu jest charakter, czyli pewien zespół cech, który sprawia, że jedni zawsze sobie w życiu radzą, a niektórzy nawet bardzo dobrze, a inni już niekoniecznie. Podobno jego podstawy kształtują się już we wczesnym dzieciństwie, więc liczenie na to, że ktoś się zmieni w dorosłym życiu, jest raczej niewczesną mrzonką, niemniej ustalenie pewnych zasad postępowania może niektórych z nas przynajmniej zmusić do zmian pewnych nawyków. Tymczasem nawyki wykształcamy w kolejnych pokoleniach fatalne i to jest nasza wina! Jeżeli narzekamy, że młode pokolenie jest takie a takie, to pamiętajmy, że to pokolenie jest w dużej mierze odzwierciedleniem naszych własnych lęków i frustracji. Ktoś, kto od dziecka słyszy, że „w tym kraju nic się udać nie może”, ale że „nikt z naszej rodziny nigdy niczego się nie dorobił”, albo „w naszej rodzinie nikt nie miał głowy do nauki”, to nie ma się co dziwić, że głupota i bezradność stają się naszą cechą narodową przekazywaną w… no właśnie wcale nie w genach, a w memach!

Jeżeli od dziecka wpajano nam kult papierka, a nie konkretnych umiejętności, to nie ma się co dziwić, że idziemy na studia dla owego papierka, a nie żeby się czegokolwiek nauczyć. Niejednokrotnie osobiście słyszałem wypowiedzi rodziców na temat konieczności zdobycia byle jakiego dyplomu, bo przecież „w Polsce liczy się papier”. Prywatny przedsiębiorca, na którego zdrowy rozsądek tak kiedyś liczyłem, okazuje się, że również przyjmuje do pracy młodego człowieka z dyplomem, a potem się dziwi, że ten nic nie umie. Czyja to wina? Owszem wina i niedouczonego absolwenta i uczelni, która mu dała dyplom, ale przede wszystkim głupotą i krótkowzrocznością wykazał się sam pracodawca, który liczył, że uczelnia przyuczy kogokolwiek do pracy w jego konkretnej firmie. Tak się nie dzieje nigdzie na świecie, tylko że gdzie indziej pracodawcy zdają sobie z tego sprawę.

Zawsze byli i będą ludzie, którzy wręcz ze strachem będą unikać wszelkich praktycznych zastosowań swojej wiedzy, natomiast z ogromną pasją będą ją pogłębiać – tych należy kierować na naukowców. Problem w tym, że oni później jako wykładowcy akademiccy nie będą potrafili pokazać swoim studentom, że cokolwiek z przekazywanej im wiedzy można wykorzystać w praktyce i jeszcze na tym zarobić. W ten sposób można wytłumaczyć ten edukacyjny paradoks, który przerodził się w naszym kraju błędne przeświadczenie, że wykształcenie uniwersyteckie nie daje zawodu. Mając wykształcenie uniwersyteckie należy z nabytej przez siebie wiedzy (o ile ją się uczciwie nabyło!) wybrać jakiś fragment i z niego uczynić swój zawód. Do tego potrzeba jednak poczucia autonomii i odpowiedzialności za samego siebie, czego nikt dzisiaj nie uczy, ani dom rodzinny ani szkoła na żadnym szczeblu, Uniwersytet niestety też nie. 

Tymczasem łatwiej jest siać panikę i szukać taniej sensacji przy okazji robiąc krzywdę wszystkim dookoła, a największą samym sobie, bo to nie Pan Bóg nas karze odbierając rozum. Robimy to sami! 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz