Białostoccy akademicy drą
szaty, że oto zamyka się filozofię jako kierunek studiów, że na socjologię
zapisało się w tym roku tylko 15 osób, o ile się nie mylę itd. itp. Okazuje
się, że jest są miasta, w których jest jeszcze gorzej, bo oto w mojej rodzinnej
Łodzi zamyka się klika kierunków studiów, w tym obok całkiem nowych „michałków”
starą szacowną archeologię.
Nie ma studentów, bo po
tych kierunkach nie ma roboty, więc nie ma sensu ich utrzymywać. Brat mojego
dobrego kolegi skończył archeologię śródziemnomorską w Warszawie jeszcze za
komuny i nie przepracował zawodzie archeologa ani jednego dnia. Pamiętam, że
jeszcze w latach 70. i 80. XX w. narzekano, że młodzież nie może znaleźć pracy
w swoim wyuczonym zawodzie, więc ima się różnych prac, w tym oficjalnie
pogardzanym handlem prywatnym.
Myślę sobie, że problem
był postawiony na głowie zarówno wtedy, jak i teraz. Dostęp do studiów wyższych
dla całej młodzieży, która zdała maturę, oczywiście po zdaniu egzaminów
wstępnych, uważano za wielką zdobycz socjalizmu, ale jednym z paradoksów tego
ustroju było poczucie odpowiedzialności za pewne zjawiska. Oczywiście poczucie
to w praktyce sprowadzało się do tego, że ktoś próbował coś tłumaczyć („wicie,
rozumicie, nie jest łatwo, ale usilnie pracujemy, z uwagą się problemowi
przyglądamy” itd.itp), ale tak naprawdę nie był w stanie niczego zrobić, bo
system oparty był na założeniach, które miały wpisany błąd w sam kod źródłowy.
Obecny system funkcjonowania wyższych uczelni typu uniwersyteckiego jest nie
do obronienia. Jeżeli istnienie danej dziedziny wiedzy ma być uzależnione od
popularności wśród zmniejszającej się liczby młodzieży, która na dodatek chce
po prostu zdobyć dobry zawód, z którego będzie mogła się utrzymać, to dobrych
prognoz być nie może! Nie ma takiego miejsca na świecie, gdzie archeologów by
na gwałt potrzebowano, a przecież do dziś jest nam miło, że to profesor
Michałowski przyczynił się do rozwoju egiptologii poprzez swoje odkrycia
archeologiczne. Jesteśmy dumni z Bronisława Malinowskiego jako wielkiego
antropologa kultury, ale właśnie! Bronisław Malinowski nie skończył „kierunku
studiów” zwanego antropologią! Zacytujmy Wikipedię:
„W latach 1902-1906 studiował na wydziale filozoficznym Uniwersytetu Jagiellońskiego w Krakowie i
doktoryzował się tam w 1908 roku (O zasadzie ekonomii myślenia).
W latach 1910-1913 podjął studia i wykłady na London School of Economics przy Uniwersytecie Londyńskim.
W 1927 roku objął profesurę i pierwszą Katedrę Antropologii na Uniwersytecie
Londyńskim.”
Stworzenie katedry (chair) i jej objęcie nie oznaczało stworzenie szkółki
zawodowej w ramach uniwersytetu o nazwie kierunek studiów. Katedra (chair) to
nie jest też jakaś jednostka administracyjna niższa od instytutu, tylko po
prostu stanowisko samodzielnego mistrza! Malinowski zebrał na tyle materiału i
go opisał w takim stopniu, że uniwersyteccy koledzy uznali, że jest mistrzem w
swojej wówczas nowej dziedzinie i że zasługuje na to, żeby prowadzić na jej
temat zajęcia. Jeżeli student uniwersytetu akurat chciał na te zajęcia uczęszczać,
to się na nie zapisywał, ale gdyby jego motywacją było zdobycie dobrze płatnej
pracy, chyba wzbudziłby w otoczeniu lekkie zdziwienie.
Jeżeli chcemy mieć jakąś naukę w naszym kraju, naukę, której przedstawiciele
będą mogli bez kompleksów dyskutować z kolegami z innych krajów, pewne
dziedziny wiedzy musimy utrzymać. Jeżeli nie ma studentów, którzy chcieliby się
całkowicie poświęcić danej dziedzinie, to na pewno znaleźliby się nieliczni,
którzy studiując inny przedmiot, jako główny (major), z chęcią przyszliby na
zajęcia poszerzające ich horyzonty. Uniwersytet to musi być miejsce, na którym
ludzie chcą poszerzać swoje horyzonty właśnie, a nie przyziemni terminatorzy
przyziemnych zawodów.
Oczywiście największym problemem jest finansowanie uczelni i ich
pracowników. Przysyłanie państwowych pieniędzy tam, gdzie jest więcej studentów
służy właściwie nie wiadomo czemu. Tworzy jakąś niezdrową „wolnorynkową
konkurencję” wewnątrz uniwersytetu, a przy tym wcale nie reguluje potrzeb rynku
pracy. Wypuszczanie setek absolwentów prawa, kierunku bardzo popularnego, wcale
nie gwarantuje im znalezienia pracy!
Błąd tkwi w samym systemie, w samy kodzie źródłowym całego programu, a ten
wziął się z błędnej filozofii nauki i edukacji!
Przy malejącej liczbie młodych ludzi w naszym kraju, których z jednej strony
urodziło się zbyt mało, a z drugiej ci, którzy się urodzili, uciekają za
granicę (bądź jeszcze jako dzieci z rodzicami, bądź już jako dwudziestolatki na
skutek własnej decyzji) nie ma się co łudzić, że tych studentów będzie
przybywać. Można oczywiście liczyć na ściągnięcie ich z Chin, Ukrainy czy
Białorusi, ale to trochę tak jak planowanie budżetu domowego na podstawie
ewentualnej wygranej w totolotka. Rzeczywistość jest brutalna i niczyje żale
nic nie pomogą.
Mimo wszystko bardzo bym chciał, żebyśmy mieli w Polsce naukę, a oprócz niej
również humanistykę (przepraszam, ale ta ostatnia jeszcze długo „nauką” nie
będzie). Dlatego mądre głowy, przy tym muszą to być mądre głowy, które mają coś
do powiedzenia, muszą ciężko i intensywnie pracować nad nowym modelem wyższej
uczelni.
Jeżeli państwa nie stać na utrzymywanie tylu pracowników nauki, tudzież
zapewniania im budynków, książek i sprzętu, trzeba przede wszystkim pracować
nad sposobem alternatywnego finansowania nauki. Oczywiście państwo nie może
nikogo zmusić, żeby dobrowolnie płacił na utrzymanie grupy archeologów czy
filozofów, ale powinno do tego zachęcać przy pomocy odpowiednich przywilejów
podatkowych, tworzeniu fundacji itd.
Prywatne uczelnie mają się w Polsce kiepsko. Jedną z przyczyn takiego stanu
jest fakt, że niczym się w swojej strukturze czy podejściu do studentów nie
różnią od państwowych! Tam też królują sztywno określone kierunki studiów, a
elastyczność w myśleniu o uczelni jest kadrze profesorskiej raczej obca. Prędzej
się zgodzą na zamknięcie połowy wydziałów, w tym swojego, niż zaczną myśleć
„outside the box”. Młodsi pracownicy z kolei nie mają nic do gadania, a poza
tym są „najsłabszym ogniwem”, czyli są pierwsi do redukcji.
Uczelnia musi się stać miejscem, gdzie każdy kto chce spotkać mistrza w
dziedzinie, która go interesuje, po prostu go spotka i będzie mógł z jego
wiedzy skorzystać. Całość pracy uczelni powinna być zorganizowana na zasadzie
badań naukowych w ramach wydziału, który świadczy usługi dydaktyczne w postaci
serii kursów, które wcale nie muszą być połączone sztywnymi i obowiązkowo
narzuconymi więzami w postaci „szkoły w szkole”, czyli kierunku studiów.
Doradcy dydaktyczni oczywiście powinni pomóc zdezorientowanemu maturzyście
dobrać sobie odpowiednie zajęcia, ale z drugiej strony nie powinni się wtrącać
do tego doboru tym, którzy sami wiedzą, czego szukają i czego od uczelni oczekują.
Coś, co dzisiaj jest wielkim wyjątkiem i nazywa się indywidualnym tokiem
studiów (ITS), powinno się stać po prostu normą. Uczelnia powinna być gotowa
zarówno zapewnić kursy i seminaria na wysokim poziomie zaawansowania, jak i te „wyrównawcze”,
jeżeli student musi nabyć jakąś umiejętność, z którą sobie nie radzi (np.
pisanie akademickie, z którym niejeden doktor miewa poważne problemy), ale nie
zmuszać do nich tych, którzy sobie radzą.
Myślę, że przy takim systemie, czesne nie wywołałoby wielkich protestów,
skoro student wiedziałby, że płaci za to, co chce. Czesne nie może być jednak
jedynym źródłem utrzymania uczelni, bo to nie tylko może okazać się niepewne,
ale demoralizujące. Przykład prywatnych polskich uczelni wyrosłych jak grzyby
po deszczu w latach 90. XX w. wyraźnie pokazuje, że żadna nie stała się
Harvardem czy Yale po prostu dlatego, że zbytnio była uzależniona od czesnego,
a więc od studenta, który skoro zapłacił, to i dyplom powinien dostać. Przede
wszystkim więc trzeba opracować system niezależnych fundacji opłacających
stypendia studentom najlepszym, oraz system sponsoringu całej uczelni.
Tymczasem uczeni siedli nad rzekami Babilonu i zapłakali. Niektórzy zaczęli
złorzeczyć rządzącym, a jeszcze inni własnym kolegom. W ten sposób problemu się
nie rozwiąże.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz