Telewizja generalnie kłamie, ale są takie kanały,
które nadają programy mądre a pożyteczne. Swego czasu na jednym z kanałów
Discovery pokazano film dokumentalny na temat historii francuskiego winiarstwa,
z którego dowiedziałem się, że pod koniec lat 30. XX wieku było ono w stanie
upadku. W każdym razie do całkowitego upadku zmierzało. To, co uratowało
francuskich winiarzy, to była… okupacja niemiecka. Mający kompleks niższości
wobec kultury francuskiej Niemcy, zająwszy kraj Moliera, zaczęli chłonąć
wszystko, co im się z francuskością kojarzyło, w tym ogromne ilości wina,
którego sami Francuzi wcześniej nie chcieli kupować. Winnic nie trzeba było
wycinać, ani zamykać rozlewni. Po wojnie moda na francuskie wina się utrzymała,
więc stara tradycja cały czas się trzyma.
Ponieważ tak jak owi Niemcy w pierwszej połowie
lat 40. ubiegłego stulecia wielu współczesnych Europejczyków ma ten
specyficznie „nabożny” stosunek do francuskich win, mało kto myśli o nich jak o
zwykłym interesie, takim samym jak handel ziemniakami czy wieprzowiną. Nie
jestem tak wytrawnym koneserem, żeby się wypowiadać w tych kwestiach, ale
zetknąłem się z wypowiedziami, że francuskim winom nie ustępują niektóre
włoskie, hiszpańskie czy gruzińskie, tudzież chilijskie i kalifornijskie. Tak
naprawdę wszystko to rzecz gustu (no dobrze, oczywiście, że chodzi też o
swoiste wytrenowanie smaku, czyli nauczenie się odróżniania wszystkich niuansów
wina, ale nie oszukujmy się, ludzi, którzy potrafią się w nie zagłębić jest
naprawdę niewielu). Dlatego też często zakochujemy się w tym, co nam Francuz
oferuje, choćby ten Francuz sam nie miał o tym zbyt wysokiego mniemania.
Znajomi, którzy dobrze znają Francję, twierdzą, że owszem, pija się tam dużo
wina, w tym do posiłku, ale nie jest prawdą, że wszyscy są tam jakimiś
koneserami. Po prostu piją, bo to część ich stylu życia. Jeżeli zaś ktoś sobie
przypomina ostatni film z Luisem de Funesem („Kapuśniaczek”) i jego dywagacje
na temat wina, wyłoni nam się całkiem swojski obraz ludu, który jak wiele
innych na świecie, po prostu lubi sobie golnąć.
Niektórzy znawcy, a może tylko snoby na znawców
się kreujący – nie umiem tego zweryfikować – twierdzą, że jednym z
najskuteczniejszych chwytów marketingowych, na jaki nabrały się miliony snobów
na całym świecie, to promocja „młodego beaujolais”. Powiadają, że wino czym
starsze tym lepsze (spotkałem się z pewnymi zastrzeżeniami w tym względzie, ale
nie będę się wymądrzał, bo jestem w tej materii laikiem), więc młode niejako z
definicji do najlepszych się nie zalicza. Ponieważ jednak winiarze, jak to
biznesmeni, chcą swój towar szybko zbyć, zrobili akcję (która się przyjęła i
ciągnie już od wielu lat), w której przedstawia się młodego sikacza jako nie
lada atrakcję winiarską. No i dobrze! Ja tam ludziom nie lubię interesu psuć.
Jak ktoś umie zarobić, niech zarabia, o ile nie truje ludzi, ani nie szkodzi im
w inny sposób.
Wszystko to przypomniało mi się przy okazji akcji,
którą obserwujemy obecnie w Polsce, a mianowicie wielkiego namawiania do
jedzenia polskich jabłek (przy okazji też innych owoców, ale jabłka są
najbardziej wyeksponowane). Ponieważ Władimir Władimirowicz, czy też po polsku
Włodzimierz Włodzimierzowic Putin, nic od nas kupować nie chce, nasi sadownicy
zostali ze swoimi jabłkami jak głupi jacyś i coś muszą z nimi zrobić. Mnie
osobiście akcja się bardzo podoba, choć oczywiście słowa, w jaką się ją ubiera,
nie mają nic wspólnego z prawdą. To, że będziemy kupować i spożywać więcej
jabłek to chyba dobrze, bo w myśl powiedzonka ukutego przez Benjamina Franklina
„an apple a day keeps the doctor away”, a więc wielu z nas powinno wyjść na
zdrowie (choć przesadzać też nie należy, bo się można nabawić s…., przepraszam,
rozwolnienia). Wbrew pomysłowym i dowcipnym memom namawiającym do jedzenia
polskich jabłek oczywiście militarna i gospodarcza potęga Rosji niestety nic na
tym nie ucierpi. Najwyżej zwykli Rosjanie będą musieli kupować droższe jabłka
skąd indziej. Nieporozumieniem jest też wiara, że wschodniemu imperium
zaszkodzimy zjadając jabłka z własnego sadu czy ogródka! Nie o to chodzi, moi drodzy!
Patriotyczny marketing nie ma na celu namówienie Was, żebyście wcinali więcej
darmowych własnych jabłek, ale żebyście ich dużo kupowali i to od polskich sadowników,
którzy normalnie wysłaliby je na eksport do Rosji. Kto więc skupia się na
spożyciu jabłek z własnej niekomercyjnej uprawy do niczego się nie przyczynia, putinowskiej
Rosji nie niszczy (tak czy inaczej ta akcja jej nawet nie dotknie, ale fajnie
jest w to wierzyć), a przede wszystkim nie nakręca rynku wewnętrznego, dzięki
któremu nasi sadownicy-plantatorzy mogliby wyjść na swoje przy tej klęsce
urodzaju.
Kilka lat temu na tym blogu wyraziłem zdziwienie i
życzenie zarazem dotyczącego produkcji cydru. Dlaczego taka jabłkowa potęga jak
Polska nie produkuje tego lekkiego, orzeźwiającego ale równocześnie
rozweselającego napoju? No i proszę! Mówię i mam! Obecnie można w sklepach
dostać polski cydr i w ramach patriotyzmu Polacy powinni go spożywać więcej niż
piwa produkowanego przez wielkie korporacje z kapitałem zagranicznym.
Myślę, że w tym roku uratujemy polskich
sadowników, a Włodzimierzowi Włodzimierzowicowi powiemy stanowcze „nie!” i na
dodatek pokażemy mu gest Kozakiewicza dzierżąc w zgiętej ręce ogryzek! Po takim
sukcesie, w następnym roku polscy producenci jabłek wyprodukują ich jeszcze
więcej i… No właśnie. I wtedy nie wiadomo co z nimi zrobią, bo taka masowa
niechęć do wschodniego sąsiada wiecznie trwać nie będzie. A może będzie? Ha! W
takim razie jeżeli w kolejnych latach ktoś będzie się dziwił, skąd u Polaków
taka permanentna rusofobia, będziemy wiedzieli kto za nią stoi i kto ją
podsyca! Lobby sadownicze!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz