sobota, 14 listopada 2020

Włoska powieść a wspomnienia z dzieciństwa

W pierwszych miesiącach 2016 r. jeździłem na zabiegi rehabilitacyjne na „łokieć tenisisty”. Jazda samochodem jest dla mnie m.in. pretekstem do słuchania radia, a ponieważ owe zabiegi miałem w okolicach 10.00 raz trafiłem na dziesięciominutowy fragment powieści Eleny Ferrante, Genialna przyjaciółka. Była to część jakoś tak bliżej końca, bo po czterech dniach już na kolejny odcinek nie trafiłem, ale zapamiętałem autorkę i tytuł, co pozwoliło mi wkrótce zakupić ebooka na Woblinku. Przyznam, że wówczas powieść ta wydała mi się tak odświeżająca i tak autentyczna, że przeczytałem ją chyba przez weekend i zaraz zamówiłem kolejne części. Na niektóre trzeba było czekać, a kupowałem je już w wersji papierowej. Dobrze się je czytało, ale do dziś uważam, że nie miały już tej dynamiki i napięcia, co Genialna przyjaciółka. Nie będę się nad tym rozwodził, bo kto te książki czytał, ten wie, o czym są, a kto ich nie czytał, tego zachęcam do lektury. 
 
Jakiś czas potem dowiedziałem się, że Włosi zrobili serial na podstawie powieści Eleny Ferrante. Niestety był dostępny tylko na HBO, a akurat z HBO zrezygnowaliśmy w naszej sieci kablowej, ponieważ „odkryłem” Netflix. Pojawienie się w internetowej wersji Canal+ innego serialu, również na podstawie fascynującej książki, a mianowicie Króla Szczepana Twardocha, skłoniło mnie do zalogowania się na tej platformie na darmowy miesiąc. Jeżeli ich oferta okaże się lepsze od Netfliksa, nie wykluczam, że przedłużę subskrypcję. Tymczasem jednak Króla puszczają po jednym odcinku tygodniowo, natomiast okazało się, że w ramach internetowego Canal+ mam też dostęp do HBO, a tam jest Genialna przyjaciółka
 
Na Facebooku należę do kilku grup miłośników Italii. Na jednej z nich padło pytanie o ulubionych autorów włoskich. Padło wiele nazwisk, ale kiedy ja i ktoś jeszcze napisał o Elenie Ferrante, jedna z uczestniczek dyskusji napisała, że nie rozumie fenomenu popularności tej pisarki. I tutaj pojawia się kwestia, która mnie bardzo zajmuje, którą bym roboczo nazwał „tekst literacki jako komunikat intymny”. Nie wiem, czy w literaturoznawstwie ktoś użył akurat takiego sformułowania, ale o tym, że czytanie jest procesem intymnym (czyt. osobistym) trochę napisano. Po dość krótkiej fascynacji różnym tzw. teoriami literackimi i „naukowymi” odczytaniami literackich tekstów, ponownie się nauczyłem odbierać je jako komunikaty skierowane właśnie do mnie, do mnie osobiście, a niekoniecznie do kogoś innego. Chcę być tutaj dobrze zrozumiany – autor pisze dla publiczności, bo chce coś zakomunikować i ten komunikat nie musi docierać do każdego. Do mnie Helena Ferrante dociera, bo uznałem, że ona ma coś do powiedzenia konkretnie mnie. I nie obchodzi mnie w tym momencie struktura powieści, nie obchodzi mnie dobór słownictwa, czy figur retorycznych. Obchodzi mnie stworzony, czy też odtworzony przez autorkę świat i jego bohaterki i bohaterowie, którzy są w moim odczuciu wiarygodni. Jeżeli ktoś zarzuci mi kiepski gust literacki, to też się w tym przypadku specjalnie nie przejmę, ponieważ nie roszczę sobie pretensji do uniwersalnego obiektywizmu. 
 
Otóż historia dwóch rywalizujących ze sobą przyjaciółek, narratorki Eleny i Lily, wychowanych w biednej dzielnicy na peryferiach Neapolu przemawia do mnie przede wszystkim poprzez analogie wobec tego, co dobrze znam z dzieciństwa. Kto czytał mój poprzedni wpis i być może te sprzed kilku lat, ten wie, że 11 lat swojego życia spędziłem na Wysokiej, na Łódzkim Widzewie. Cała dzielnica była w większości robotnicza, choć warto pamiętać, że w czasach komuny, poszczególne fragmenty miasta wcale nie musiały mieć wyraźnego charakteru spowodowanego zamieszkaniem przez daną grupę społeczną. Owe grupy żyły bowiem w przemieszaniu, a nauczyciel czy urzędnik mógł mieszkać drzwi w drzwi z rodziną patologiczną. Niemniej, większość ludzi jakich znałem z Wysokiej, Tuwima, Nawrot, Przędzalnianej, czy Nowej, to były rodziny ludzi ciężko pracujących w łódzkich fabrykach. Oprócz kilku kolegów z osiedla domów jednorodzinnych na tzw. Radiostacji, których rodzice byli dobrze sytuowanymi lekarzami, profesorami wyższych uczelni i prawnikami, rodzice większości koleżanek i kolegów, podobnie jak moi, stanowili właśnie łódzkie robotnice i łódzcy robotnicy. 
 
Dzieciństwo bohaterek Ferrante to lata 50. ubiegłego stulecia i oczywiście południe Włoch. Rodziny są tam wielodzietne, rodzice niewykształceni, ciężko pracujący i walczący o przetrwanie. Komunistyczny Widzew lat 70. był nieco inny, bo model wielodzietnej rodziny nie był powszechny, ludzie ciężko pracowali, ale wielu z nich przy nadziei trzymało coś, co w powieści nie występuje. Mianowicie prawie wszyscy nasi rodzice marzyli o tym, żeby się wyprowadzić gdzieś „do bloków”. Za komuny czekało się na nie po kilka lat, żeby w jej ostatnich latach dojść do liczb paradoksalnych. Kto się jednak doczekał, ten był uważany za wielkiego szczęściarza. My mieliśmy takie szczęście, że kiedy tylko zaczęli budować Elektrociepłownię nr 4 za cmentarzem na Zarzewie, mój ojciec, który przedtem pracował w EC 3 (a jeszcze przedtem w EC 2), zgłosił swoją gotowość do podjęcia pracy w tejże i w związku z tym szybciej dostaliśmy przydział mieszkania na osiedlu Widzew-Wschód. 
 
Bohaterowie Ferrante żyją niczym w zaklętym kręgu, którego nie są w stanie przekroczyć. Ich podła dzielnica jest niczym czarna dziura, która wszystkich, nawet Elenę, narratorkę, kobietę wykształconą, która zna życie w północnych Włoszech, w siebie wciąga i nie pozwala się wydostać. Dzielnica tkwi gdzieś głęboko w ich umysłach. Inna różnica to podejście do wykształcenia dzieci. Tak, jak ten problem został przedstawiony w powieści, znałem tylko z jakichś przedwojennych opowieści. Otóż posłanie dzieci do szkoły średniej stanowi u pokolenie rodziców bohaterek poważny dylemat, a właściwie w większości przypadków pozostaje poza wszelką dyskusją. To, że tych ludzi nie stać na korepetycje, to jedna sprawa. O wiele gorsze jest jednak mentalność typu: „Ja jestem szewcem, a ty gówniaro za kogo się masz? Chcesz być kimś lepszym?” Przyznam, że taka postawa rodziców jest mi tak obca, że kiedy czytałem książkę, w pierwszej chwili pomyślałem, że jest to słaby element książki, bo mało wiarygodny. Kiedy sobie jednak przypomniałem „naukę” sycylijskiej babki (o ile dobrze pamiętam) Franka Sinatry, że rodzic nigdy nie powinien dopuścić, żeby dziecko było mądrzejsze od niego, wszystko zaczęło się układać w jakąś całość. Kultura przekazywana z pokolenia na pokolenie, włącznie z jaj makabrycznymi elementami, to potężna siła. Całe szczęście, że jednak czasem wolniej, czasem szybciej, następują zmiany. Otóż czy to rodzice moich koleżanek i kolegów, czy to moje ciotki i wujkowie, wszyscy ci ludzie z wykształceniem podstawowym, zawodowym, czy średnim-technicznym, chcieli dla nas awansu społecznego. Nie każdy z nas miał talent, czy chęć do nauki, ale z całą pewnością większość naszych rodziców miała wobec nas duże ambicje. Każdy chciał, żebyśmy nie musieli ciężko pracować fizycznie tak jak oni. Bo niby wiadomo, „żadna praca nie hańbi” itd., ale jednak dzieci powinny mieć lepszy los niż oni sami! Ileż to było czasami złośliwych licytacji między rodzicami, czyje dziecko jest lepsze w tym, czy innym przedmiocie! Tu oczywiście otwierało się kolejne pole dla „polskiego piekiełka”, bo kiedy sąsiadka głosiła wszem i wobec, że jej syn będzie doktorem, a skończył zawodówkę i poszedł do fizycznej pracy, złośliwym kpinom nie było końca jeszcze lata później. Tak czy inaczej, prawie nikt, no może z nielicznymi wyjątkami, nie chciał, żeby dzieci dziedziczyły sposób zarobkowania rodziców. 
 
Różnic jest oczywiście dużo więcej. Nikt w naszej łódzkiej dzielnicy nie wydawał córek za mąż w wieku piętnastu lat, choć trafiały się w tym wieku ciąże. O ile w biednym przedmieściu Neapolu w powieści Ferrante ludzi żyli trochę jak na wsi, tzn. wszyscy się znali, zapraszali nawzajem na posiłki, a po jakimś czasie potrafili zapomnieć wzajemne krzywdy, aż takiej bliskości sąsiedzkiej z Wysokiej sobie nie przypominam. Ba, jeżeli matka jednego dziecka poczęstowała inne obiadem, rodzice tego drugiego mogli mieć do niego pretensje – teoretycznie o to, że zawracał głowę mamie kolegi, a po drugie że przyjęcie posiłku od „obcego” niejako pokazywało, że dziecko było głodne, bo w domu nie było obiadu. Zaprzyjaźnienie się między rodzicami dzieci z tej samej klasy wcale nie było szybkie, ani spontaniczne. Natomiast jak już się ktoś z kimś pogniewał, to już raczej na zawsze! 
 
Tak czy inaczej, pomimo tych wszystkich różnic – geograficznych, kulturowych i mentalnych, w mojej głowie wytworzyły się na jakiejś zasadzie pewne analogie. Dzielnica biedna, ale nie dzielnica nędzy; dzielnica ludzi prostych i często nie nadążających za zmieniającym się światem, ale w gruncie rzeczy dobrze życzących światu i swoim dzieciom. Większość z nas wyprowadziła się z Wysokiej czy Tuwima i pewnie nikt nigdy nie chciałby tam wrócić, ale te „podobieństwa” z dzielnicą z książki Ferrante prawdopodobnie polegają przede wszystkim na tym, że kwartał ulic między Kopcińskiego, Armii Czerwonej (dziś Piłsudskiego), Targową i Tuwima, to świat, który w jakiś sposób „wziąłem w nawias”, umieściłem w przeszłości i „uporządkowałem” w swoim umyśle na takiej samej zasadzie, na jakiej snuje się gawędę albo pisze powieść.

wtorek, 10 listopada 2020

Państwo Kurasikowie, czyli wspomnienie z dzieciństwa na Wysokiej pod trzynastym

 

Pochylony bez, który był już stary w latach 70. i miał się lada dzień zawalić (dlatego nie wolno było nam się na niego wdrapywać), w 2015 r. jeszcze stał

Utarło się, że listopad to miesiąc ponury i depresyjny. Nie wiem, czy dlatego, że jego początek w tradycjach ludów europejskich przejętych przez chrześcijaństwo kojarzy się ze zmarłymi, czy może dlatego owe ludy zaczęły go kojarzyć ze zmarłymi, ponieważ jest to miesiąc smutny, pochmurny i ciemny. Wspomnienie zmarłych nie musi być jednak wcale ponure. Gdyby tak było, dzieci i młodzież musiałyby wychodzić z każdej lekcji historii w nastroju smutku i nostalgii. Zmarli byli jacy byli, nikt nie był idealny, każdy żył tak jak umiał i tak jak mógł. Możemy ich wspominać na różne sposoby, a upływ czasu sprawia, że nabieramy do tych wspomnień dystansu. Nasze własne doświadczenia zmieniają nasze podejście do ludzi i wydarzeń. Niestety nie mamy żadnej gwarancji, że ten nowy punkt widzenia zbliża nas do jakiejś obiektywnej prawdy o wspominanych ludziach. Te sprawy zawsze będą kwestią subiektywnego nastroju wspominającego. 

Przypomniało mi się podwórko na Wysokiej pod trzynastym w Łodzi, gdzie mieszkałem z rodzicami i dziadkami (rodzicami ojca, potem tylko z babcią, bo dziadek Stefan zmarł w 1971). Mieszkaliśmy w oficynie, czyli w kamienicy w podwórku. Te kamienice, czyli frontowa i oficyna, to był świat, jakich już nie ma (chyba, że gdzieś jeszcze ludzie tak żyją, tylko ja o tym nie wiem). Wszyscy się znali, mówili sobie "dzień dobry", zamieniali kilka uprzejmych słów, pomagali sobie. Takie opinie możemy znaleźć wśród nostalgicznych komentarzy starszych użytkowników mediów społecznościowych. Nikt jednak nie wspomina, że równocześnie co jakiś czas wybuchały międzysąsiedzkie awantury, gdzie przy okazji sprzeczki o coś błahego sąsiadka sąsiadce potrafiła wywlec brudy sprzed czterdziestu lat! Plotki natomiast były podwórkową duchową strawą powszednią. Po chwili serdecznej rozmowy z lokatorką sąsiedniego mieszkania, uśmiechnięta sąsiadeczka nie zostawiała na niej suchej nitki w rozmowie z lokatorką z piętra wyżej. A my, dzieci, to wszystko obserwowaliśmy i w ten sposób kształtował się nasz sposób postrzegania świata. Mój ukształtował się tak, że z ogromną ulgą przywitałem przeprowadzkę w wieku 12 lat do bloku na osiedlu Widzew-Wschód. Oczywiście radością było mieć własną wannę z ciepłą wodą i sedes w mieszkaniu, ale ulgę przynosiło też wydostanie się właśnie z tego nieco dusznego układu. 

Po latach wspominam to życie na Wysokiej z pewną nostalgią, ale go nie idealizuję. Ponieważ jednak zawsze staram się pojąć ludzkie motywy, czy raczej zautomatyzowane mechanizmy, które ludzkim zachowaniem kierują, pewne osoby zacząłem postrzegać nieco mniej krytycznie. 

Państwo Kurasikowie (niestety nie pamiętam ich imion) byli niewątpliwie osobami na podwórku ważnymi. Było to małżeństwo albo w wieku moich dziadków, albo nawet starsze. Do dziś mam przed oczami tęgawą panią Kurasikową z pofarbowanymi na czarno krótkimi włosami siedzącą na leżaku i rozprawiającą z sąsiadkami (czasami tez z moją babcią). Był bowiem taki zwyczaj, że kiedy robiło się cieplej na dworze, kobiety z obu kamienic wynosiły krzesła, stołki, taborety lub maleńkie taboreciki, na których siadały pod oknami na parterze w pobliżu drzwi wyjściowych z klatki schodowej naszej oficyny na podwórko. Pani Kurasikowa wyróżniała się na tle tego towarzystwa właśnie swoim pasiastym leżakiem. Kobiety popijały herbatkę, czy co tam miały w kubeczkach i szklankach, choć na pewno nie alkohol. Tylko jedna starsza pani czasami zdradzała stan wpływu alkoholu, ale generalnie pijaństwo było domeną mężczyzn. Sąsiadki pod przewodnictwem "starej Kurasikowej" potrafiły tak przesiedzieć całe popołudnie do późnego wieczora, choć tutaj zastanawiam się, czy tak naprawdę było. Prawdopodobnie to pani Kurasikowa tak spędzała całe popołudnie, a młodsze sąsiadki tylko się zmieniały przy jej leżaku, bo przecież każda miała mnóstwo obowiązków. 

Państwo Kurasikowie mieli syna w Ameryce, co sprawiało, że na początku lat 70. dostawali paczki z kapitalistycznego raju. Nie pamiętam, żeby pani Kurasikowa kiedykolwiek mówiła, czym się jej syn konkretnie zajmuje, ale sam fakt, że mieszka w Stanach Zjednoczonych podkreślała na każdym kroku, co dodatkowo chyba podnosiło jej pozycję towarzyską na podwórku. 

Pana Kurasika chyba nie lubił dosłownie nikt. Przynajmniej takie wrażenie odcisnęło się w mojej pamięci. Chyba nawet pani Kurasikowa pana Kurasika nie lubiła, bo nigdy się przy ludziach do niego nie odezwała uprzejmnie, albo choćby neutralnie, tylko zawsze z przekąsem lub warknięciem. Pan Kurasik natomiast wzbudzał strach dzieci i nienawiść młodzieży (tzn. nastolatków). Do dziś mam jego obraz przed oczami, jak stoi w drzwiach naszej oficyny twarzą do podwórka i pali papierosa. Można powiedzieć, że było to jakaś ikona tej naszej kamienicy, niczym graffiti namalowane na ścianie. Kiedy by się nie schodziło po schodach zawsze można było być prawie pewnym, że na dole w drzwiach będzie stał "stary Kuras" i będzie kopcił śmierdzącego sporta. Kiedy się skądś wracało, też było prawdopodobne na 90%, że trzeba się będzie mu ukłonić, bo będzie stał w tych drzwiach. 

Nie był lubiany przez nikogo z młodszego podwórkowego pokolenia, ponieważ wszystko mu przeszkadzało. Bawimy się z grupą dzieciaków i można postawić pieniądze na to, że Kurasik zaraz podejdzie i nas za coś opieprzy. Najczęściej, że za głośno, albo że np. piasek rozsypujemy, albo że zwisamy na trzepaku i w ten sposób ów trzepak zepsujemy. A jeśli na przyszedł się bawić jakiś kolega z innego podwórka, choćby spod piętnastki lub jedenastki, było pewne, że pan Kurasik podejdzie i takie dziecko przepędzi. To zachowanie było chyba u niego kompulsywne. Jako dzieci bardzo się go baliśmy, natomiast nastoletnie łobuziaki, jak bracia R. z mojego piętra, czy Mirek G. z piętra niżej miewali już z nim poważne scysje. Potrafili mu ostro odpyskować, a nawet poszarpać. Nie pamiętam który z nich chwycił kiedyś pana Kurasika za jego starcze ramiona i mocno potrząsnął. Na szczęście nikt się nie posunął w agresji do czynów bardziej brutalnych. Ponieważ jako dziecko przyjmowałem narrację starszych, mimo, że pana Kurasika się bałem i wolałem go nigdy nie spotykać, cielesny i werbalny atak na starego człowieka uważałem za coś potwornego i starszego nastoletniego sąsiada od tamtej pory uważałem za niebezpiecznego łobuza. 

Oderwaniem od codziennej rutyny palenia papierosów w drzwiach kamienicy i strofowania dzieci była dla pana Kurasika obserwacja mężczyzn naprawiających samochody i motocykle. Nie sądzę, żeby się na tym znał, ale znowu można było być pewnym, że jeżeli sąsiedzi, którzy mieli samochody, wyjdą na podwórko i otworzą maski swoich wehikułów, albo jeśli zanurkują pod podwozie, pan Kurasik drobnym krokiem opuści swoje stanowisko w drzwiach i podejdzie obserwować proces naprawy. Tak sobie dzisiaj myślę, że m.in. brało się to z przekonania, że mężczyzna musi się interesować męskimi sprawami, a przecież nic nie było bardziej męskiego niż motoryzacja! 

Potem, kiedy Mirek S. z parteru z "przejściówki" łączącej oficynę z kamienicą frontową i Zbyszek W. z parteru tej ostatniej kupili sobie enerdowskie emzety (MZ), potężne motocykle z przednią lampą umocowaną na sztywno w jednej obudowie z bakiem, przy których SHLka mojego wujka Julka wydawała się jakimś motorowerem, pan Kurasik podchodził do Zbyszka, który coś grzebał przy swojej maszynie, uważnie się przyglądał i mądrze kiwał głową. Czasami zadawał "mechanikom" jakieś pytanie, które wskazywało na to, że jednak się na budowie tych maszyn nie zna, ale że się bardzo, ale to bardzo interesuje. 

I tak sobie myślę, że pan Kurasik nie był wcale złym człowiekiem, tylko ofiarą pewnych przyzwyczajeń, przywiązania do panującego we wcześniejszych czasach modelu zachowania człowieka starszego, tzn. kogoś, kto nie tylko ma prawo, ale wręcz obowiązek strofować młodych, bo rolą starszych jest wychowywać młodzież, która w przeciwnym wypadku stoczy się i skończy w kryminale. 

Pani Kurasikowa, zgrywająca wielką damę i królową podwórka też cierpiała na przypadłości starczego wieku i nie mam tu na myśli tylko szeregu chorób, jakimi licytowały się sąsiadki podczas letnich podwórkowych nasiadówek. Kurasików np. nikt nigdy nie widział na ulicy czy w sklepie. Właściwie chyba nawet nie przekraczali linii wyznaczonej przez drzwi naszej oficyny, na wprost której stał chylący się ku upadkowi bez. Plotkarki mówiły, że Kurasikowa się po prostu boi wyjść na ulicę, bo jest tam niebezpiecznie. Wszędzie czyhają złodzieje i bandyci. Ale z panią Kurasikową można było mimo wszystko normalnie porozmawiać, natomiast z panem Kurasikiem jakąś normalną konwersację prowadził chyba tylko pan Głowacki z pierwszego piętra, facet mniej więcej w wieku mojego ojca. Chyba właśnie Głowaccy robili Kurasikom zakupy. 

Mam też swój powód, żeby dobrze wspominać panią Kurasikową. Otóż czasami zupełnie bez okazji pani Kurasikowa lubiła mi dać jakiś drobny prezencik, np. jakąś blaszkę w kształcie pieska. Raz dostałem od niej paczkę, którą dzisiaj porównałbym do maleńkiego kartonu z napojem ze słomką. Tyle, że nie było tam słomki, a w środku nie było napoju, tylko drobne płatki czegoś żółtego i słodkiego. Nie przypominało to ani ciastek, ani cukierków, smak miało nieco dziwny w porównaniu ze wszystkim, co do tej pory jadłem, ale owe płatki skonsumowałem sypiąc je sobie z otwartego kartonika do ust. O ile dobrze pamiętam, chyba tylko mój ojciec zorientował się co to może być, bo niestety nikt w rodzinie nie rozumiał angielskich napisów. Wszystkie prezenciki, jakie dostawałem od pani Kurasikowej były bowiem z Ameryki! Musiało minąć kilka lat, bo mieszkaliśmy już na Elsnera, kiedy w polskich sklepach pojawiły się Corn Flakesy, czyli kukurydziane płatki śniadaniowe. Chyba byłem już w VII klasie, kiedy po raz pierwszy ciotka Irena poczęstowała mnie takimi płatkami wsypanymi do mleka. Wtedy też sobie skojarzyłem, że ten kartonik od pani Kurasikowej sprzed lat zawierał właśnie płatki kukurydziane! Pamiętam jednak doskonale, że te amerykańskie były zdecydowanie drobniejsze i zawierały znacznie więcej cukru niż te nasze. 

Ha! Pani Kurasikowa była też pierwszą osobą, która mówiła do mnie nie "Stefanku", "Stefciu" czy "Stefku", ale "Steve"! Później niektórzy koledzy i koleżanki tak na mnie mówili, również niektórzy anglojęzyczni znajomi. Ale to nie oni byli pierwsi, którzy tak mnie nazywali. Pierwsza była pani Kurasikowa z ulicy Wysokiej, która nazwała mnie "Stevem". Wiecie, tak z amerykańska.

czwartek, 5 listopada 2020

Ciocia Zosia


 

W całej rodzinie mojej żony to ciocia Zosia była najtwardszym człowiekiem. Przez całe swoje życie kierowała się poczuciem obowiązku i to w takim przedwojennym stylu. Kiedy ktoś z młodszego pokolenia nie widział możliwości sprostania jakiemuś zadaniu, albo wytrzymania krytyki ze strony osoby starszej, stwierdzała, że życie polega na tym, że trzeba zacisnąć zęby i mężnie wszystko znieść.

Była z pewnością filarem bliższej i dalszej rodziny. Młodsze siostry kochały ją jak matkę, bo to było to pokolenie, w którym rodzice kazali się starszemu potomstwu opiekować młodszym rodzeństwem i nie było odwołania. Dlatego też ciocia cieszyła się miłością i respektem własnych córek, wnuków, swoich sióstr i ich rodzin. Silna osobowość, zawsze zajęta jakąś pracą. Kiedy nie pracowała, czytała. W rozmowie to, co przypominało, że skończyła już 90 lat były tylko jej „staroświeckie” zasady, bo po sposobie konwersacji nikt by jej tyle nie dał. Oprócz przytomności i bystrości umysłu, miała poczucie humoru i potrafiła żartować.

Jeżeli dzisiaj mówimy o prawach kobiet, to ciocia była przykładem matki rodu, której mężczyźni po prostu słuchali. Nikt nie śmiał sprzeciwić się jej woli. Potrafiła przywołać do porządku zięciów i siostrzeńców samą siłą swojej osobowości. To był realny matriarchat!

Z poczucia obowiązku, z przekonania, że bez jej pracy i kierownictwa świat obróci się w pył, dbała o swoje zdrowie. Bez wahania i strachu poddawała się operacjom i terapiom, z których wychodziła zwycięsko . Jej wola życia była dla mnie wręcz niewyobrażalna. Choroby przysparzające jej cierpienie zdawały się jej nie załamywać. Nie udawała, że jej coś nie boli, albo że nie cierpi np. na nadciśnienie, ale też nie robiła z tego tragedii – tym bardziej wg swojej zasady „zaciskała zęby” i działała, wykonywała to, co uznawała za swoje obowiązki.

Ponad miesiąc temu złamała nogę i trafiła do szpitala. Tam po tygodniu test wykazał u niej koronawirusa. Od samego początku pobytu była pozostawiona na łasce personelu szpitala, ponieważ z powodu obecnych przepisów nikt z najbliższej rodziny nie został do niej dopuszczony. Leżała sama, z nogą na wyciągu, ponieważ lekarze stwierdzili, że przy covidzie nie mogą jej operować. Pielęgniarki rzadko do niej zaglądały, bo wymagało to włożenia „kosmicznego” kostiumu. Zrobiły się odleżyny. Rozpacz ogarnęła rodzinę, co przecież jest zrozumiałe, bo oto człowiek przez wszystkich kochany cierpi w samotności. Niektórzy stracili nadzieję, że ciocia przeżyje.  Kiedy na dodatek okazało się, że chorzy z covidem mają być przewiezieni z Hajnówki do szpitala w Bielsku Podlaskim, nikt już się nie łudził. I wtedy ciocia po raz kolejny okazała się twardsza niż się wszyscy spodziewali. Oto bowiem covid ustąpił. Wszyscy odetchnęli z ulgą. Kiedy zaś lekarze zdecydowali się zoperować jej nogę, wręcz nabrali nowej nadziei. Niestety, po operacji ciocia zmarła.

Można mówić, że 91 lat to wiek, którego i tak mało kto dożywa i to jest oczywiście prawda. Kiedy jednak umiera ktoś, kogo się znało i podziwiało, pustka jaką zostawia jest zawsze bolesna. 

Urodzona w Wierociejach na Białorusi, przed wybuchem II wojny światowej wraz ze swoimi rodzicami przeprowadziła się do Hajnówki. Dziadkowie byli małżeństwem wyznaniowo mieszanym. Dziadek był katolikiem, babcia prawosławna. Nikt nigdy nie robił nacisków na przyjęcie swojej odmiany chrześcijaństwa. To mała Zosia doprowadziła do przejścia babci na katolicyzm. Na pierwszej lekcji religii z księdzem prawosławnym tak się wystraszyła starszego mężczyzny z ogromną brodą, że stwierdziła, że ona chce chodzić na religię katolicką. W związku z tym babcia zgodziła się i sama również przeszła na wyznanie reszty rodziny. To jedna z rodzinnych anegdot, których ciocia pamiętała całe mnóstwo. Jak zwykle w takich chwilach żałuje się, że się tych wszystkich historii nie spisało, jak np. tę o wizycie w Warszawie u Bieruta. Być może uda się niektóre zrekonstruować z pamięci innych członków rodziny, ale to już nie będzie to.  Szkoda, że sama ich nie spisała, bo jako polonistka i namiętna czytelniczka z pewnością zostawiłaby fascynujący opis ludzkich losów na tle burzliwej historii.

Wraz z ciocią odszedł pewien świat. 

EDIT: Okazuje się, że ciocia Zosia pod koniec życia spisała swoje wspomnienia! Będę musiał dotrzeć do tego rękopisu! 

 

środa, 20 lipca 2016

Nad Dołężą (Tollense)



Bitwa nad Dołężą (Tollense) (http://www.sciencemag.org/news/2016/03/slaughter-bridge-uncovering-colossal-bronze-age-battle) to jedna z wielkich zagadek historii i nie lada wyzwanie dla badaczy dziejów – archeologów i historyków. Oczywiście jest zasługą tych pierwszych, że odkryli miejsce tego epokowego starcia porównywanego z wojną trojańską (ba, są tacy, którzy twierdzą, że to tutaj właśnie miała ona miejsce, zaś opowieść o niej przynieśli do Grecji późniejsi osadnicy, którzy w miarę upływu czasu umieścili tę bitwę bliżej swoich siedzib. Ta teoria jest wg mnie dość mocno naciągana, zaś fakt pozostaje taki, że historyk niestety niewiele zdziała nie posiadając źródeł pisanych. Pozostaje mu snucie spekulacji, w czym może się niestety niczym nie różnić od amatora. Niemniej temat jest fascynujący i cała nadzieja w archeologach, którzy być może odkryją w innych miejscach Europy (świata) ślady, które pozwolą nam na bardziej precyzyjne ustalenia. Badania DNA w pracy historyka mogą przynieść ciekawe efekty (np. jasno widać, że Walijczycy należą do zupełnie innej grupy niż Anglicy, którzy są genetycznie bardzo blisko spokrewnieni z Niemcami), ale w wielu przypadkach wprowadzają takie zamieszanie, że bardzo trudno jest na ich podstawie wyciągać wnioski o etnicznej czy politycznej przeszłości danej grupy. 

W zeszłym tygodniu, przy okazji wycieczki na stronę niemiecką, po zwiedzeniu miejscowości Pasewalk, odbiliśmy na zachód, żeby dotrzeć na miejsce tej wielkiej bitwy, ale nie udało nam się z dość prozaicznego powodu: nawigacja w telefonie (Google), gdzie miejsce bitwy było oznaczone, nie działała z braku internetu za granicą, natomiast nasze urządzenie GPS nie potrafiło odnaleźć miejsca Tollensetal. Żadne tabliczki w okolicy wsi Breest nie informowały o miejscu wykopalisk, dlatego pokręciliśmy się po okolicy, a przy okazji wstąpiliśmy do maleńkiego zameczku Klempenow.  (https://pl.wikipedia.org/wiki/Zamek_Klempenow).

niedziela, 17 lipca 2016

Nowe Warpno a Europa Środkowa (luźna refleksja)



Pamiętam swoją narastającą irytację, kiedy czytałem „Drogę do Babadag” Andrzeja Stasiuka. Przy lekturze tego tekstu trudno się oprzeć wrażeniu, że namolnie lansowana przez autora teza jest oto bowiem taka, że całą Europę Środkową (pojętą jako pas kontynentu od Polski, przez Słowację, Węgry, Rumunię, Bułgarię, ale też kraje byłej Jugosławii) łączy wspólna mentalność polegająca na bezwładzie, braku intencji i woli, a co za tym idzie, senne bytowanie w jakimś czasoprzestrzennym zawieszeniu. Stasiuk w którymś momencie nawet przyznaje, że historyczne ośrodki kultury, techniki czy w ogóle myśli ludzkiej go nie interesują. Wolał się skupić na małomiasteczkowych ryneczkach, gdzie zbierają się grupki facetów, żeby palić papierosy i popijać tani alkohol. To, co mnie w tym „reportażu” drażni, to fakt, że nie ma w tym nic odkrywczego, że fascynacja beznadzieją jest banalna i sama w sobie beznadziejna, ale najbardziej denerwowało mnie to, że znając polskie wsie i małe miasteczka doskonale zdawałem i zdaję sobie sprawę z tej obezwładniającej atmosfery, z której na szczęście niektórzy potrafią się wyrwać, albo których rodzice byli na tyle świadomi zagrożenia, że posłali ich do szkół w większym mieście. 

Zajmując się swoimi sprawami i zainteresowaniami, na dobrą sprawę prawie zapomniałem o takich zjawiskach, jak grupki facetów uwięzionych we własnym przyzwyczajeniu przebywania we własnym gronie i oddawaniu się spożyciu alkoholu przy papierosowym dymie. Tymczasem zjawisko cały czas występuje i ma się dobrze. 

Właśnie wróciłem z Nowego Warpna, miasteczka położonego na cyplu wysuniętym w głąb Zalewu Szczecińskiego. Była to bardzo udana wycieczka, choć z plaży i wody skorzystaliśmy tylko dwa razy. Pogoda nie sprzyjała relaksowi tego typu, ale za to sporo pojeździliśmy i zwiedziliśmy kilka bardzo ciekawych miejsc Pomorza Zachodniego, tudzież Pomorza Przedniego (Vorpommern). Opowiem o tym przy innej okazji.

Nowe Warpno to miejscowość, po której widać, że jest dobrze zarządzana. Schludne, czyste ulice, pełne uroku budynki (aż się chce użyć zdrobnienia „budyneczki”, bo rozmiarem nie grzeszą). Co jakiś czas można się natknąć na tak modne dzisiaj metalowe rzeźby. Wzdłuż wybrzeża – od maleńkiego portu, skąd można przepłynąć kutrem do Altwarp (Stare Warpno po stronie niemieckiej) przez coś, co nazwałbym „altaną widokową”, bo na wieżę to trochę za niskie, kończąc się na drugim boku trójkąta, czyli cypla, na którym leży Nowe Warpno – przebiega wyłożona deskami promenada, z której można po drodze zejść na strzeżoną plażę lub na mini-molo ze schludnymi ławeczkami. Spacerując po niej można się również nauczyć historii odkryć geograficznych i żeglarstwa z poustawianych wzdłuż niej tablic poświęconych Kolumbowi, Vasco da Gamie i szeregu innych żeglarzy, m.in. Leonidowi Telidze czy Krzysztofowi Baranowskiemu. Nic dziwnego, że przy ładnej pogodzie można w miasteczku spotkać pokaźną liczbę (choć na szczęście nie tłumy!) turystów zarówno z Polski jak i z Niemiec. Na końcu promenady władze miejskie urządziły bardzo elegancki plac z szeregiem drewnianych altan z ławami i stołami w środku, a obok siłownię na świeżym powietrzu (na tego typu obiekty ukułem termin „siłowienka”). 

Kiedy po pierwszym spacerze „odkryłem” to miejsce, postanowiłem następnego dnia udać się tam w celu skorzystania z przyrządów gimnastycznych. Było to równo tydzień temu, a więc w niedzielę. Około ósmej rano wyszedłem dziarsko z naszej kwatery i po dwóch minutach byłem już w okolicach siłowienki (Nowe Warpno jest miasteczkiem uroczo miniaturowym). Z pewnej odległości doszły mnie ochrypłe głosy, z których jedynym wyraźnie wyartykułowanym zbiorem dźwięków było bardzo popularne polskie słowo zaczynające się na „k”. Kiedy się zbliżyłem, dostrzegłem w jednej z eleganckich altanek grupę mężczyzn, których siwe włosy i pomarszczone twarze wskazywały na wiek między 60 a 80 lat. Tylko jeden, stojący obok nich okrakiem na swoim rowerze wydawał się młodszy. Potrzeba uzupełnienia alkoholu we krwi była wyraźnie silniejsza od chęci dłuższego pozostania w łóżku w niedzielny poranek. Siedzieli więc tak w tej altance i głośno o czymś perorowali. Pomimo, że przechodziłem obok nich nadal nie mogłem zrozumieć, jaki był temat ich rozmowy. Mówiąc szczerze niewiele mnie to też obchodziło. Minąłem altankę z towarzystwem i podszedłem do przyrządów. I wtedy dopiero dotarło do mnie, że coś jednak zrozumiałem. Otóż jeden z ochrypłych głosów zadał pytanie „Jak zdróweczko?!”, po czym wszyscy radośnie zarechotali. Dopiero, kiedy dotarłem do pierwszego przyrządu zdałem sobie sprawę, że to pytanie było skierowane do mnie.
Po pewnym czasie jeden ze „staruszków” (wiek był naprawdę trudny do określenia) podszedł do jednego z przyrządów ku wesołości reszty. „Młodziak” na rowerze wykrzyknął „Założę się, że nawet pięciu razy nie zrobi”. I faktycznie ćwiczenia na tym przyrządzie nie wykonał (polegało na tym, żeby usiąść i siłą mięśni ramion i piersiowych odepchnąć pionowe drążki tak, żeby krzesełko się uniosło), ale wstał, złapał za jeden z drążków i dziesięć razy go odciągnął. Po czym uśmiechnął się do mnie porozumiewawczo, zgiął lewe ramię, prawą ręką dotykając bicepsu. 

Innym razem, a był to wieczór, kiedy już wróciliśmy z jednej z naszych wycieczek, wybraliśmy się na spacer po promenadzie. Wyszedłszy z naszego pensjonatu skierowaliśmy się w stronę ratusza. Generalnie wieczorami Nowe Warpno wydaje się opustoszałe. Tak samo było i tym razem, ale nie przeszliśmy kilku metrów, kiedy natknęliśmy się na grupę mężczyzn. Była to piątka młodych chłopaków (tak mniej więcej od 18 do 30). Po kolorze twarzy i charakterystycznie błyszczących oczach widać było, że trzeźwość nie była ich najmocniejszą stroną. Oni też nas dostrzegli i przyglądali nam się badawczo. Oczywiście nigdy nie wiadomo, czego się spodziewać po takiej grupce, ale miałem prawie pewność, że nie są to jakieś łobuzy. Niemniej, w momencie kiedy minąłem pierwszego z nich, ten nagle się schylił i wskazując palcem na jezdnię spytał „O, czy to nie pana dziesięć złotych?” Odwróciłem się i bez namysłu odpowiedziałem „To? Nie, nie moje! Bierz śmiało!” Reakcją na moją odpowiedź był radosny rechot całej piątki, w czym najgłośniejszy tego, który mnie zagadnął.

Te dwa spotkania ze Stasiukową „Europą Środkową” uświadomiły mi, że pomimo zmian, jakie nastąpiły i cały czas następują, nadal funkcjonują grupki facetów, którzy wcale niekoniecznie są jakimiś bandziorami, a tylko biednymi istotami, którym nikt nie podsunął pomysłu na inne życie, a którzy sami też na niego nie wpadli, a jak wpadli to zaraz uznali, że to się nie może udać. W ten sposób ci młodzi spotkani podczas naszego wieczornego spaceru być może zestarzeją się osiągając stan tych starych spotkanych przeze mnie w drodze na niedzielny poranny trening. 

Za stary jestem, żeby z całą pewnością siebie krytykować czy potępiać tych ludzi. Są wynikiem całego szeregu czynników socjologicznych (zewnętrznych) i psychologicznych (wewnętrznych, choć też kształtowanych przez otoczenie), których nie da się łatwo wyeliminować czy przezwyciężyć. Na swój sposób są nawet zabawni i jako takich można ich tolerować. Największy zarzut, jaki mogę wytoczyć przeciwko nim jest taki, że są cholernie przewidywalni i nudni. Te wszystkie zaczepki wobec nieznajomych znam od dzieciństwa i w wykonaniu tych ludzi to jest jakaś rozpaczliwa próba wprowadzenia urozmaicenia do ich potwornie nudnej egzystencji. Próba zainicjowania czegoś, co się będzie działo. To „jak zdróweczko?” i czekanie na reakcję, jest tak banalne, że aż wzbudza współczucie. Przyznam, że tekst z rzekomo leżącą na ziemi dychą, miał dla mnie pewien „powiew świeżości”, ale to pewnie dlatego, że naprawdę już bardzo dawno nie zetknąłem się z tego typu zaczepkami. Tak czy inaczej, zjawisko facetów palących papierosy i popijających alkohol w miejscach publicznych, nie zniknęło i prawdopodobnie nadal występuje od Babadag po Nowe Warpno. Być może nie powinniśmy z tego robić wielkiego problemu, bo niewiele umiemy na to poradzić, ale z drugiej strony nie powinniśmy się chyba tym zjawiskiem zbytnio fascynować.

czwartek, 16 czerwca 2016

O tym, jak tworzymy sobie guru



W powieści Hanifa Kureishiego, Budda z przedmieścia ojciec głównego bohatera , Haroon, odgrywa rolę wschodniego guru. Spotkania z przedstawicielami angielskiej zamożnej klasy średniej organizuje jego kochanka. Haroon uczy się jogi z książek i ma południowoazjatycki wygląd i to wystarczy. Nikt nie sprawdzi tego, że w ogóle nie jest religijny, a jeśli już, to korzenie jego rodziny są muzułmańskie, a nie hinduskie czy buddyjskie. Można powiedzieć, że Haroon cynicznie wykorzystuje naiwność bogatych białych z intelektualnymi pretensjami, którzy poszukują głębokiej prawdy, która z pewnością musi się kryć w mądrości Wschodu.

Tzw. Zachód, a właściwie pewni jego przedstawiciele fascynują się filozofią Wschodu od co najmniej drugiej połowy XIX w. Działalność Heleny Bławatskiej i jej Towarzystwa Teozoficznego przyczyniła się do znacznej jej popularyzacji w Stanach Zjednoczonych i w Europie. Grupy nawiedzonych intelektualistów tudzież ludzi zamożnych realizowały swoją potrzebę odkrycia porządku świata poprzez organizowanie odczytów i lekturę książek samej Bławatskiej i jej współpracowników, a także autentycznych joginów powołujących się sukcesję ponadtysiącletniej tradycji. Do popularyzacji filozofii jogi przyczynił się m.in. Paramahansa Jogananda, którego „Autobiografia jogina” pełna jest cudownych wydarzeń, cudotwórców, długowiecznych guru i wszelkich niezwykłości, których postępująca od końca XVIII wieku rewolucja przemysłowa pozbawiła świat kultury Zachodu. Ludzie zmuszeni do twardego stąpania po ziemi byli i nadal są spragnieni elementu baśni, odnalezienia jakiejś legendy, w której znajdą swoje miejsce. Chrześcijaństwo okazało się, przynajmniej w ich oczach, niewystarczające, ponieważ było zbyt związane z systemem, w którym tkwili. Na wgłębianie się w mistycyzm chrześcijański niewielu miało ochotę, natomiast nauki przychodzące z Indii, Chin, czy Japonii od razu kojarzyły się z czymś głębszym, przenikającym tajemnicę Bytu. Jiddu Krishnamurti był bodaj pierwszym autentycznym Hindusem, który spłatał figla swoim protektorom z Towarzystwa Teozoficznego, którzy go wypromowali, ponieważ to, co głosił, było nauką piękną, ale pozbawioną elementu tak poszukiwanego przez teozofów mistycyzmu. Był to niejako pierwszy prztyczek w nos nawiedzonym białym sahibom, którym ktoś inteligentny pokazał, że gonią za jakimiś mrzonkami.

Dokumentalny film z 2011 r. pt. „Kumaré. Guru dla każdego” (ang. Kumare: A True Film About a False Prophet) ukazuje dokładnie zaplanowany eksperyment społeczny, polegający na wykreowaniu młodego Hindusa na guru, mistrza jogi i filozofii życia. Osobiście uważam, że sam eksperyment jest pod względem etycznym co najmniej dwuznaczny, bo przecież chodzi o życie prawdziwych ludzi, którzy bez cienia wątpliwości powierzają je świadomemu szarlatanowi, ale efekty okazały się zadziwiające. Wszystkim nabranym uczestnikom sesji jogi, wykładów i indywidualnych lekcji z Kumaré, w końcu powiedziano, na czym polegał cały program. Uświadomieni, że padli ofiarą oszustwa, nie tylko nie okazywali rozczarowania, ale wręcz twierdzili, że to, co przeżyli dzięki obcowaniu z „guru”, było tego warte! To dzięki temu eksperymentowi pootwierały się w nich pewne ścieżki myślenia, pewne sposoby odczuwania, które uważają za nowe, odkrywcze i po prostu lepsze, niż te, którymi kierowali się przed eksperymentem.  Sam oszukańczy „guru” również przeżył pewną przemianę. Zmuszony do odgrywania swojej roli, musiał się w nią tak wczuć i tak się do niej przygotować, że niejako sam zaczął odczuwać odpowiedzialność, jaką brał za tych ludzi. Kiedy się słyszy wypowiedzi uczniów Joganandy i Kumaré, można powiedzieć, że nie ma między nimi różnicy. Ludzie szukali pewnego rodzaju szczęścia, a dzięki stymulacji dokonanej przez guru, obojętnie czy certyfikowanego czy oszusta, znaleźli je. Nie zawsze tak się oczywiście dzieje, Beatlesi się np. rozczarowali co do Maharishi Mahesh Yogiego.

Pragnienie „spłynięcia” mądrości Wschodu, to kwestia nie tylko Europy Zachodniej. Polacy, w tym piszący te słowa, też poddają się modom na „Wschód”. Ponieważ wielu wschodnie sztuki walki kojarzą się z buddyjskimi klasztorami (w tym najsłynniejszym Shaolinem) lub ośrodkami taoizmu (góra Wudang), każdy, kto np. w latach 70. trochę liznął wiedzy o karate i dotarł do jego chińskich korzeni w postaci kung fu, każdego mistrza walki pochodzącego z Dalekiego Wschodu automatycznie kojarzył z nosicielem głębokiej wiedzy gromadzonej przez ich narody przez tysiąclecia.

Jednym z prekursorów chińskiego wu shu (kung fu) w Polsce był wietnamski student Nam (właściwe imię i nazwisko: Hai Bui Ngoc). Jako dziecko wysyłany przez ojca do Chin na czteromiesięczne mordercze treningi chińskich sztuk walki, zdobył niezwykłe umiejętności w ponad 50 znanych nam stylów wu shu, ale jego formacja nie miała nic wspólnego ze znanymi nam z filmów made in Hong Kong schematami. To nie było żadne szkolenie pod okiem „ukochanego mistrza”, tylko brutalny trening przyszłych mistrzów sportu. Żadnej filozofii czy medytacji. Twarde i najczęściej okrutne ćwiczenia fizyczne i to wszystko. Szkołę, do której co roku jeździł mały Hai, urządzili komuniści i jeśli nawet jej instruktorzy mieli cokolwiek wspólnego z buddyzmem czy taoizmem, uczniowie nigdy się tego nie dowiedzieli, bo po prostu nie po to tam byli.
Tymczasem w Polsce późniejsze elity intelektualne kraju (Nam, po ucieczce wietnamskiej bezpiece, która chciała go odesłać do kraju dostał się do kręgu antykomunistycznej opozycji demokratycznej), tak samo jak w latach 60. ich zachodnie odpowiedniki, pragnęły „mądrości Wschodu”. Ponieważ Nam był ze Wschodu, musiał odgrywać rolę „guru”. Oddajmy głos samemu mistrzowi Namowi, który przy pomocy Julii Hamery, opisał swoje życie w książce „Niech żyje Nam. Historia mistrza”.

Spotkanie ze mną prawdopodobnie dla wielu z nich było pierwszą okazją do bliższego kontaktu z kulturą azjatycką. Wydawali się bardzo spragnieni wiedzy. Pewnie słyszeli co nieco o filozofii Wschodu i myśleli, że się na tym znam, skoro praktykowałem wu shu. Traktowali mnie jak guru i uważnie wsłuchiwali się w każde moje słowo. Nie mieli pojęcia, jak bardzo się mylili. Zajęcia i medytacje traktowali bardzo poważnie. Żeby ich nie zawieść, mimo że nigdy w życiu nie medytowałem, udawałem mistrza. W zasadzie to oni wykreowali mnie na kogoś takiego. Każde słowo, którego nie rozumieli, brali za niezgłębioną wschodnią mądrość. Siliłem się, by wymyślać coś, co by im się podobało. Czasami sam nie wiedziałem, o czym mówię. Któryś z uczestników przyniósł raz na zajęcia księgę I Ching. Wtedy nawet nie wiedziałem, co to takiego, więc nie mogłem objaśniać im jej tajemnic i złożonego systemu znaczeń. Oni mieli jakąś swoją wizję, którą ja rzekomo uosabiałem, ale nie rozumieli, że chcieli wycisnąć ze mnie coś, czego we mnie nie było. Co wieczór zastanawiałem się, co mam powiedzieć następnego dnia. Przecież nie mogłem przez całą godzinę tylko walić pięścią. Oni chcieli, żebym mówił. Opowiadałem więc różne historie o chińskim wu shu – jedne prawdziwe, inne zmyślone. W rzeczywistości byłem zalęknionym szczeniakiem i w ten sposób się broniłem.

Doszło do tego, że ściągało do mnie wielu ludzi poszukujących przewodnika duchowego i nauczyciela życia. Niektórzy przyjeżdżali z daleka, by się ze mną spotkać. Potrafili godzinami opowiadać o sobie i swoich problemach, a ja słuchałem. Z tego, co mówili, rozumiałem może kilka procent. Gdy kończyli, wygłaszałem jakąś sentencję w stylu: „Ściana wydaje się biała, ale gdy się przyjrzysz uważnie, zobaczysz, że jest szara”. Wtedy odchodzili w poczuciu oświecenia i wdzięczności za otrzymaną wskazówkę. Ale ja się męczyłem. Chciałem doskoczyć do poprzeczki, którą moi uczniowie zawiesili tak wysoko. Nawet gdy czułem, że mi się to udaje, bałem się, że zaraz spadnę. Dlatego stawałem się coraz bardziej enigmatyczny i groźny. Działało. Nie wytrzymywałem jednak napięcia. Przez ciągłe udawanie zacząłem cierpieć na silne skurcze brzucha. 

Julia Hamera, Niech żyje Nam. Historia mistrza, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2016    ss. 304-305

Całą historię z poszukiwaniem wschodnich mędrców-nauczycieli można potraktować cynicznie i złośliwie. W dużym stopniu uzasadnione byłoby stwierdzenie, że europejscy i amerykańscy intelektualiści to po prostu idioci pozbawieni krytycznego myślenia, goniący za nie wiadomo czym, zamiast się zająć nauką i twardo stąpać po ziemi. Z drugiej jednak strony, biorąc pod uwagę, że to, czym żyjemy, to tak naprawdę tworzone na bieżąco konstrukty myślowe, każda stymulacja umysłu prowadzi do jakiejś nowej jakości, do poszerzenia intelektualnej przestrzeni, w jakiej tenże umysł funkcjonuje. Jeżeli ludzie poszukują dobra i potrzebują tylko jakiegoś bodźca, żeby je w sobie znaleźć, to tak do końca chyba nie należy tego potępiać. No chyba, że wpadają w szpony totalnych szarlatanów, którzy nigdy się nie przyznają do swojego oszustwa, albo manipulatorów, których celem jest robienie złych rzeczy. To jest całe zagadnienie i niestety nie można powiedzieć, że odrębne, bo podążając za jakimkolwiek guru, trudno od początku wiedzieć, jakim jest człowiekiem.