czwartek, 15 stycznia 2009

Śmierć reżysera (10)

Dziś dziesiąty odcinek Śmierci reżysera. Powoli zbliżamy się do końca tego opowiadania. W międzyczasie dzieje się na świecie i w Polsce mnóstwo rzeczy wartych skomentowania!

Śmierć reżysera (10)

Marek Fołtyn zwrócił się do świeżo przybyłego Karpiela.
– Leszku, panowie są z policji, chcą z tobą porozmawiać.
Szeroki uśmiech, jakim obdarzył koleżanki i kolegów po powrocie z Kalifornii, znikł z twarzy chudzielca.
– Słucham panów, o co chodzi?
– Nazywam się Rousseau, inspektor Rousseau z O.P.P., a to jest porucznik Parson z Los Angeles, a konkretnie z Beverly Hills – przedstawił siebie i swojego amerykańskiego kolegę kanadyjski policjant.
– Z Los Angeles, ze Stanów? – zaśmiał się dziennikarz. – Może coś przegapiłem, ale chyba jeszcze nie nastąpiła aneksja Kanady do Stanów Zjednoczonych Ameryki. Ja wiem, że wam się do marzy od dwustu lat, ale w 1812 roku wam się nie udało. Mam nadzieję, że nadal jestem poddanym jej królewskiej mości.
– Panie Karpiel, na pewno Stany Zjednoczone nie zaanektowały jeszcze Kanady, a już na pewno nie zrobił tego stan Kalifornia – odezwał się Bruce Parson. – Chciałbym jednak, żeby nam pan pomógł w pewnej sprawie.
– Słucham. Proszę pytać. Może usiądziemy? – zaproponował.
– Z przyjemnością – odpowiedział Philip Rousseau.
– Napiją się panowie kawy? – zaproponował redaktor Fołtyn.
– Bardzo chętnie – również odpowiedział Rousseau, a Parson kiwnął głową na znak aprobaty.
Wyciągnął z teczki zdjęcie Cynthii Jay.
– Panie Karpiel, chciałbym panu pokazać pewne zdjęcie, ale zanim to zrobię, chciałbym, żeby mi pan powiedział, gdzie dokładnie pan spędził ten tydzień.
– To nie jest żadna tajemnica. Byłem w Paramount Pictures, na, uwaga, wyraźne zaproszenie firmy, gdzie spędziłem owocny tydzień na spotkaniach z reżyserami i innymi scenarzystami.
– Innymi scenarzystami? – zdziwił się Parson.
– A tak! Wreszcie ktoś docenił moją pracę. Wygrałem internetowy konkurs na scenariusz filmu sensacyjnego. Jak to mówicie w Ameryce: nigdy się nie poddawaj! Od pięciu lat dobijałem się ze swoimi scenariuszami w Hollywood, aż wreszcie przyjęli jeden z nich w Paramount, to chyba nazywa się sukces, co?
– Z pewnością. W takim razie gratuluję panu.
– Muszę się pochwalić, że to jest w tym i moja zasługa – wtrącił Marek Fołtyn, który wrócił, a wraz z nim śliczna filigranowa szatynka z kawą. – Trzeba panom wiedzieć, że Leszek to bardzo zdolny człowiek. Nie tylko rzetelny dziennikarz, ale również doskonały pisarz. To ja pierwszy po przeczytaniu zbiorku jego opowiadań, powiedziałem „Chłopie, ty ruszaj z tym do Hollywood! Filmy powinni kręcić na podstawie twoich historii”.
– Tak było – zgodził się wesoło chudzielec. – Ale przyznasz Marku, że początkowo się naśmiewałeś z moich spiskowych teorii.
– Spiskowe teorie niezbyt się sprawdzają w rzeczywistości, ale w kinie są doskonałe – wtrącił Rousseau.
– Kiedy po raz pierwszy pojechał pan do Hollywood ze swoimi tekstami? – zapytał Parson.
– Jakieś pięć lat temu. Pamiętasz, Marku – zwrócił się do swojego szefa – to chyba było po tym, jak mnie ochrzaniłeś za ten artykuł o jankeskich zakusach na prowincję Ontario?

Marek Fołtyn zaśmiał się.

– No bo wtedy ostro przesadziłeś. Wtedy też przyszedł mi do głowy pomysł, że z taką wyobraźnią nadajesz się do pisania scenariuszy do filmów sensacyjnych.
– Powiedział pan, że wyleciał do Kalifornii tydzień temu. Dokładnie tydzień? – spytał Parson.
– Dokładnie to było sześć dni temu, w zeszłą niedzielę. Dziś jest piątek. Niech pan wreszcie powie, o co chodzi.
– Proszę mi tylko powiedzieć, gdzie pan spędził poprzednią sobotę?
– Był tutaj! – wtrącił wesoło redaktor Fołtyn. – Mieliśmy taką małą imprezę. Imieniny koleżanki Joanny.
– Przepraszam, co świętowaliście? – spytał Parson.
– Imieniny, poruczniku. Imieniny to taki piękny polski zwyczaj. Wziął się z obchodzenia dnia świętego patrona danej osoby.
Parson pokiwał głową wykazując zrozumienie dla egzotycznych obyczajów ludzi pochodzących z innej kultury.
– A wczoraj między siódmą wieczorem a dziewiątą?
– Wczoraj? Wczoraj to była wielka impreza na zakończenie tego mini-stażu.
– Oczywiście może pan powiedzieć, kto pana na nim widział?
– Cha cha cha! Oczywiście, że mogę przedstawić świadków. Dwóch Stevenów, Jodie, Arnie, Meryl, Sylvester...
– Przepraszam, czy to są inni scenarzyści, jak to pan powiedział?
– No, koledzy scenarzyści też byli, ale ludzie, z którymi głównie rozmawiałem, to Steven Spielberg, Steven Seagal, Jodie Foster, Meryl Streep, Sylvester Stalone, a poza tym może pan spytać swojego gubernatora, którego spytałem, czy miałbym szansę zbudować trochę mięśni na tych chudych kościach. I wiecie co? Powiedział, że spokojnie. Trening i odpowiednie odżywki i mam szansę.

Parson patrzył na chudzielca w milczeniu. Na pewno człowiek ten był strasznie zarozumiały, w żaden sposób jednak nie pasował do psychologicznego profilu mordercy. Parson znał ich tysiące.

– No dobra! Gadajcie, o co chodzi. Czy złamałem jakieś kalifornijskie prawo? Ja dobrze wiem, że tam u was człowiek nigdy nie wie, kiedy popełnia przestępstwo. Zastrzelisz sąsiada, jest OK, adwokat cię z tego wyciągnie, a przejedziesz kota to cię posadzą na krzesło.
– Pan naprawdę ma bujną wyobraźnię – powiedział spokojnie porucznik Parson. – W Kalifornii wstrzykuje się truciznę.
– O, jeszcze lepiej. I pewnie myślicie, że jesteście bardziej humanitarni od tych, co smażą ludzi na krześle?
– Leszek, daj spokój – łagodnym głosem wtrącił inspektor Rousseau.
– No to macie coś do mnie, czy nie? – Karpiel uniósł nieco głos.
Porucznik Bruce Parson wziął głęboki oddech.
– Nie, niczego panu nie mam do zarzucenia. Chciałbym tylko spytać, czy poznaje pan tę kobietę – powiedział wręczając dziennikarzowi zdjęcie Cynthii Jay.
Karpiel spojrzał i już otworzył usta, żeby zdecydowanie zaprzeczyć, ale zawahał się i przyjrzał się zdjęciu nieco dokładniej.
– Nie jestem pewny. Usta i nos jakby znajome. Oczy? Nie wiem. Nosiła zawsze przyciemnione okulary... No i włosy. Miała długie blond włosy. Może to więc nie ona.
– Kto, panie Karpiel? Kogo pan rozpoznał na tym zdjęciu?
– Przypomina mi Sylvię Jones. Dyrektorkę działu produkcji jakiegoś małego studia filmowego. Poznałem ją w jakimś barze, kiedy po raz pierwszy przyjechałem do Kalifornii spróbować szczęścia ze scenariuszami.
– Jaki charakter miała ta znajomość?
– Że co? – zdziwił się Karpiel. – A, rozumiem. Wam tam w Kalifornii wszystko się od razu kojarzy z seksem. Nie, nie. Nic z tych rzeczy. Zachowywała się jak bardzo dobra kumpela. Pani dyrektor, szycha w studio filmowym, a ja chudy kandydat na scenarzystę. Wie pan, była bardzo sympatyczna. Stanowcza, profesjonalna. Rozumie pan, taka pewna siebie suka, ale równocześnie trochę jak opiekuńcza ciocia. Wzięła moje opowiadania, ale na drugi dzień powiedziała, że są gówno warte, więc lepiej, żebym sobie dał spokój z pisaniem.
Parson znał już tę historię. Teraz jednak ciekawiło go, czy Karpiel znał jakieś inne ofiary tego procederu.
– Ja się potem zorientowałem, że to jej studio to jakieś maleństwo produkujące tanie badziewie, a ja mierzyłem wyżej, więc się specjalnie nie przejąłem. Ja, wie pan, łatwo się nie poddaję. Ja nawet teraz wiem, co pan sobie o mnie myśli. Że oto frajer wygrał jakiś konkurs i myśli, że złapał Pana Boga za nogi, a tu gówno, bo w Hollywood trzeba cały czas być obecnym i pilnować swoich interesów. Ale tak się już dzieje. Mam tam już nawet swojego agenta, a przede wszystkim za mój pierwszy scenariusz już mi zapłacono! Kasa jest już na koncie.
– Ależ, ja panu serdecznie gratuluję, panie Karpiel – odpowiedział Parson wcale nie zaskoczony tą tyradą młodego człowieka zachłyśniętego własnym sukcesem. – Proszę mi tylko powiedzieć, czy zna pan jeszcze kogoś, jakichś innych ludzi, od których Sylvia, jak ją pan nazywa, brała scenariusze do przeczytania?
– Nie – zdecydowanie i szybko odpowiedział Leszek Karpiel. – Wie pan, ja, kiedy poznałem Sylvię, byłem zarozumiałym gówniarzem. Poczułem się tak wyjątkowy i ważny, że miałem gdzieś kolesi, którzy tak jak ja dobijali się o swoją szansę.

To akurat było podobne do profilu chudzielca, jaki w swojej głowie naprędce wypracował porucznik Parson.

– I nie wie pan, że Cynthia Jay, bo tak się naprawdę nazywała pańska Sylvia, wraz ze swoimi kolegami, nakręciła film na podstawie pańskiego opowiadania?
– Co? Naprawdę? Którego?
– Specjalnie mnie to nie dziwi – odpowiedział Parson. – Ten film nigdy nie był grany w kinach. Taka tania produkcja na DVD.
Amerykanin wyjął z teczki opakowanie z płytą i podał Karpielowi.
– To prezent od kalifornijskiej policji.
– Hollywoodzki ojciec chrzestny? – zaśmiał się chudzielec. – To jeden z moich najsłabszych tekstów. Wie pan, byłem młody. Ale historia.
Spojrzał na nazwisko scenarzysty.
– Gilbert Falcon? Pierwsze słyszę – Karpiel lekceważąco wydął wargi. – Wie pan, poruczniku. Całe szczęście, że Sylvia ukradła to opowiadanie i że to nie ja jestem autorem scenariusza do tego badziewia. W zawodach artystycznych liczy się reputacja. Wolę, żeby moje nazwisko kojarzono z tym filmem, który zrobi Paramount!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz