czwartek, 3 lutego 2011

The computer says... 'paracetamol' ;)

Znacie "Little Britain", serię skeczy na temat Wielkiej Brytanii, przewrotnie nazwanej "Małą Brytanią"? Nie wszystkim ten rodzaj humoru przypada do gustu, bo angielski humor potrafi być specyficzny, ale ja i wielu spośród moich znajomych uwielbiamy ten duet autorów wcielających się w mniej lub bardziej odrażające postaci, jakie wg nich można spotkać w ich ojczyźnie. Podobnie, jak w przypadku "Monty Pythona" pewne środowiska fanów potrafią wręcz cytować całe skecze, a przynajmniej ich fragmenty. Jeden z moich ulubionych grepsów z "Little Britain" to "The computer says no!" Zblazowana pracownica banku (w kolejnej serii biura podróży) powtarza tę frazę na zakończenie każdego wejścia. (Większość skeczy polega właśnie na powtarzalności schematu).

Przychodzi klient, pyta o to, czy o tamto, a pani za biurkiem udaje (czasami nawet nie udaje), że jest pełna dobrej woli, następnie wali bezmyślnie w klawiaturę i odpowiada "No niestety, komputer mówi 'nie'!" W ten sposób sama jest "kryta", bo ona chciała dobrze, a klient odchodzi z kwitkiem i jest święty spokój.

Generalnie ktoś, kto zna realia brytyjskie wie, że w większości przypadków urzędnicy i pracownicy biurowi zachowują się bardzo uprzejmie i raczej naprawdę starają się pomóc petentowi/klientowi. No, przynajmniej takie się odnosi wrażenie. Jeżeli czegoś załatwić nie mogą, starają się raczej wytłumaczyć odmowę. Nie wydaje się więc, żeby zbywali interesanta prostym wynikiem poszukiwań w komputerowej bazie danych.

Tymczasem, jak się okazuje, jest taka dziedzina życia w Wielkiej Brytanii, w której "życie przerosło kabaret" i zupełnie nie wiadomo dlaczego żaden angielski "comedian" tego jeszcze nie wykorzystał w swoich skeczach. Być może dlatego, że angielski dowcip nie może być zbyt dosłowny, gdyż musi polegać na większym stopniu abstrakcji, tak żeby widz mimo wszystko od razu wiedział, że świat skeczu, to świat całkowicie zmyślony.

Otóż moja dobra znajoma, Ela, która mieszka na wschodzie Anglii od sześciu lat, od dziecka cierpi na alergię i astmę. Doskonale wie, co jej na jej dolegliwość pomaga i zawsze przywozi sobie z Polski swoje lekarstwa. Nie zawsze jest jednak możliwość uzupełnienia zapasów polskich leków. Przy kolejnym ataku astmy udała się więc do przychodni w mieście, w którym mieszka. Specyfiką przychodni angielskich jest to (z tego, co mi ludzie opowiadają), że ciężko w niej uświadczyć lekarza. Rządzą tam i "leczą" pielęgniarki.

Siedząca przy komputerze pielęgniarka pyta więc o objawy. Kiedy Ela mówi o duszeniu się i kaszlu, kobieta wstukuje wszystko do odpowiedniego formularza w programie komputerowym. Szast prast i wyskakuje diagnoza - "zapalenie oskrzeli". Co więcej, od razu pojawia się też zalecany medykament: "paracetamol"! O tym paracetamolu jako panaceum na wszelkie dolegliwości nasłuchałem i naczytałem w internecie legend. Angielska służba zdrowia wychodzi z założenia, że większość chorób leczy się sama, natomiast dobrze jest pacjentowi polepszyć samopoczucie przy pomocy uśmierzenia bólu i zbicia temperatury. Do tego paracetamol jest najlepszy.

Znajoma Eli podczas krótkiego urlopu w Polsce zwichnęła nogę. W polskim szpitalu zastosowano gips. Zdawała sobie sprawę jednak z tego, że nie będzie mogła przekroczyć granicy w gipsie. W związku z tym poprosiła chirurga, żeby opisał jej przypadek po łacinie. Ona sobie ten gips przed samym wylotem do Anglii zdejmie, a tam zaraz pojedzie do szpitala i poprosi, żeby jej założyli nowy. Tak też zrobiła, z tym jednak wyjątkiem, że nowego gipsu nikt jej nie założył. Po pierwsze pielęgniarka, której znajoma Eli wręczyła łacińskie pismo polskiego lekarza długo się w owe wyrazy obce wpatrywała i powtarzała pytanie "Hmmm, no ale co to jest?" Z łaciną w świecie medycznym, jak widać, nie jest tam już tak dobrze. Kiedy kobieta ze zwichniętą nogą wytłumaczyła o co chodzi, pielęgniarka kazała jej iść do domu. Na to pacjentka pyta, czy nie dostanie choćby jakiegoś bandaża elastycznego. Pielęgniarka jej na to, że nie, bo takie rzeczy same się goją, natomiast "wy, wschodni Europejczycy, jesteście przewrażliwieni i na byle drobiazgi od razu zakładacie gips". Kobieta poszła wiec do domu. Akurat ten przypadek pokazał w ostatecznym rozrachunku, że to angielska pielęgniarka miała rację, bo noga się koleżance Eli faktycznie zagoiła bez gipsu.

Syn innej mojej znajomej, Marty. miał w Londynie operację na przegrodę nosową. Wszystko poszło dobrze, dopóki nie nadeszła pora zdejmowania szwów. Na pierwszej wyznaczonej wizycie, odesłano matkę z synem z kwitkiem, bo "computer says no", a mianowicie tejże wizyty nie było w komputerze, mimo, że Marta miała druczek z datą i godziną wypisany przez szpital. "The computer says no" i koniec! Wyznaczono następną wizytę, podczas której również nie było łatwo, bo wyraźnie było widać, że obecna pielęgniarka boi się dokonać zabiegu zdjęcia szwów. Przy sporej determinacji Marty, a także dzięki szczęśliwemu zbiegowi okoliczności, a mianowicie takiemu, że przypadkiem w pobliżu znalazła się lekarka, szwy chłopakowi zdjęto.

Po trzech dniach pacjent po pierwszej euforii spowodowanej faktem, że już nie widać śladów operacji i tym, że nie będzie musiał wracać do tego szpitala, poczuł, że coś jest jednak nie tak i że w jednym miejscu odczuwa pewien dyskomfort poruszając ustami. Okazało się, że jednego szwu pielęgniarka jednak nie zdjęła. Znowu trzeba było wyznaczyć wizytę, wykazać cierpliwość wobec pracownic brytyjskiej służby zdrowia, żeby w końcu uwolnić biednego chłopaka od ostatniego szwu.

To, że takie rzeczy mogą się zdarzyć w kraju, który uważamy za stojący wyżej w rozwoju cywilizacyjnym, już samo w sobie jest dziwne. Można sobie jednak przypomnieć teksty propagandy komunistycznej, która przecież wyraźnie mówiła jak to jest źle w kapitalizmie. Problem jednak w tym, że to nie jest kwestia kapitalizmu. W warunkach wolnego rynku bowiem, jeżeli nie podoba ci się państwowy system opieki zdrowotnej, a dysponujesz jakimiś zasobami finansowymi, idziesz albo do prywatnej przychodni, albo do prywatnego lekarza. Co więcej, nawet jak nie chcesz iść do lekarza, to możesz pójść do prywatnego laboratorium i odpłatnie zrobić sobie badanie krwi, moczu, tudzież roentgena i USG. Z tego, co mi opowiadają znajomi mieszkający w Anglii, tam jest to praktycznie niemożliwe. Prywatnych przychodni po prostu nie ma, bo bogaci leczą się u znajomych lekarzy. Prywatne są szpitale. O zrobieniu jakichkolwiek wyników albo o poradzie u specjalisty bez skierowania nie ma mowy.

Dlatego moi znajomi przy każdej wizycie w Polsce mają już zaplanowane wizyty u dentysty, lekarza pierwszego kontaktu i wszelkich możliwych specjalistów, tudzież mają przygotowaną gotówkę tylko i wyłącznie na porcję lekarstw, które zabiorą ze sobą do Anglii.

Czy to oznacza, że po takim porównaniu powinniśmy się pogrążyć w błogim poczuciu wyższości? Czy powinniśmy odczuwać spokój o nasze zdrowie i życie? No niestety nie do końca. Nasz system dobry nie jest i wszyscy o tym wiemy. Niestety na służbę zdrowia nie widać jakichś uniwersalnych i genialnych recept. Na pewno marzyłby nam się wszystkim system szwedzki, ale doskonale wiemy, że jest on taki jaki jest dzięki horrendalnym podatkom ściąganym od wszystkich, a zwłaszcza od tych, którzy najlepiej zarabiają. Nie jesteśmy raczej skłonni płacić jeszcze więcej, zwłaszcza, że nasze zarobki są nadal śmieszne w porównaniu z zachodnimi. W dodatku kiedy widzimy szklane pałace ZUS i NFZ oraz premie, jakie sobie wypłacają zarządy tych instytucji, mamy poważne wątpliwości, czy wyższe składki faktycznie poszłyby na to, na co byśmy chcieli.

Nie wiem, czy należy prywatyzować szpitale czy nie. Nie wypowiadam się, bo po prostu za mało na ten temat wiem. Uważam jednak, że obecny system opieki zdrowotnej na najniższym szczeblu jest zorganizowany nie najgorzej. Co prawda moi znajomi z Łodzi narzekają na kolejki w przychodni do lekarza rodzinnego, ale ja akurat trafiłem chyba na lekarkę, która jest doskonałym organizatorem. Nigdy nie czekam dłużej niż 15 minut - wizyty są wyznaczane na konkretne godziny. Nigdy nie ma problemów ze skierowaniem do specjalisty, natomiast badania laboratoryjne są wykonywane w większości na miejscu. System prywatny finansowany ze składek w tym wypadku wydaje się naprawdę rozsądny w porównaniu z tym, co było na początku lat 90. No i zawsze można pójść do lekarza prywatnie. Co prawda kosztuje to niemało, ale wiadomo, że jest to możliwe, jako taka ostateczna deska ratunku.

Podobno w Anglii są lekarze, którzy przyjmują prywatnie, ale się nie ogłaszają bo chyba i bez tego mają pacjentów. Ci lekarze to podobno Polacy.

Podsumowując, mimo wszelkich niedociągnięć, mimo tego, że wśród personelu służby zdrowia trafiają się dranie i chamy, tudzież lenie i nieuki, to jednak wydaje się, że nasz system kształcenia lekarzy jest lepszy niż w niektórych krajach Zachodu. To, że na wydziałach medycznych polskich uczelni panuje permanentna panika i paranoja spowodowana strachem przed niezdanymi egzaminami, kolokwiami itd. może nie jest najlepsze z punktu widzenia bieżącego stanu psychicznego studentów, ale myślę, że to naprawdę procentuje w przyszłości w postaci wysokiej klasy profesjonalizmu.

Finansowanie służby zdrowia trzeba reformować. Jednocześnie należy pilnować, żeby nie zepsuć tego, co funkcjonuje u nas dobrze. Śledząc poczynania kolejnych ministrów w kolejnych rządach, ogarnia człowieka jednak lekkie przerażenie, ponieważ ludzie ci jakby z założenia starają się wszystko zniszczyć. W każdym razie, kiedy jakiś minister, premier albo inny cwaniak cieszący się odrobiną władzy będzie nas próbował przekonać do reform, używając argumentu że "tak to funkcjonuje w krajach zachodnich, np. w Wielkiej Brytanii", będzie to oznaczało, że należy wyjść na ulice i budować barykady, a dla takiego delikwenta przygotować sznur na latarni.

1 komentarz:

  1. Tak, o służbie zdrowia angielskiej można by pisać godzinami. Ja również skręciłam nogę będąc w Londynie i również zostałam poinformowana, że samo się naprawi. I rzeczywiście "się naprawiło", tyle że do tej pory mam z tą kostką problemy. A nie tak dawno moja znajoma dostała paracetamol na ... wstrząs mózgu. Dopiero w Polsce zrobiła wszystkie neurologiczne badania...

    http://www.timesonline.co.uk/tol/comment/columnists/jeremy_clarkson/article5626671.ece

    OdpowiedzUsuń