Na początku lat 90. pojawiły się dwie książki, w jednej z których Edward Gierek w wywiadzie-rzece udzielonym Januszowi Rolickiemu („Przerwana dekada”) wypowiadał się na temat swoich rządów i tego, jak to on chciał dobrze, tylko mu inni nie dali, natomiast w drugiej (niestety nie pamiętam tytułu, ani specjalnie chce mi się sprawdzać) generał Jaruzelski przedstawiał swoją wersję wydarzeń, czyli też, że chciał jak najlepiej, ale ciągle mu ktoś przeszkadzał. Te dwie książki przypomniały mi się w kontekście pianina. Tak, tak, pianina właśnie.
Otóż Wojciech Jaruzelski przytoczył anegdotę o Edwardzie Gierku, że ten ostatni kiedyś przy okazji spotkania z przywódcą czeskich i słowackich komunistów, Gustavem Husakiem, w przypływie dobrego humoru zaproponował unię naszych krajów, czyli Polski i wówczas jeszcze Czechosłowacji. Generał uznał, że największym nietaktem ze strony Gierka było to, że zaproponował Czechowi, żeby stolica tego nowego tworu politycznego znajdowała się w Warszawie. Husak oczywiście propozycji nie przyjął, a Jaruzelski wcale mu się nie dziwił, bowiem… I tu rzecz niezmiernie ciekawa. Argument, jaki przytoczył autor stanu wojennego, ku mojemu zaskoczeniu, był natury kulturalnej, a mianowicie dotyczył poziomu cywilizacyjnego, na jakim stały (stoją) nasze narody. Otóż, jak powiedział generał (nie cytuję dosłownie, ale ducha oddaję), już przed wojną kiedy czeski chłop wracał z pola, zdejmował gumiaki i brudne robocze ubranie, przebierał się w garnitur i grał na pianinie. No w każdym razie, jeśli nie sam, to robił to ktoś z jego domowników. Tak czy siak, w domu stało pianino. Jak się po robocie zachowywał chłop polski to akurat dobrze wiedziałem, ponieważ mam rodzinę na wsi i aluzję Jaruzelskiego bez trudu pojąłem.
Pianino… Drugi obok skrzypiec „hrabiowski instrument”, jak się kiedyś z lekkim przekąsem wyraził w telewizji pewien profesor od muzyki w kontekście nikłego zainteresowania dzieci (a przede wszystkim ich rodziców) nauką gry na innych, mniej „prestiżowych” instrumentów. Wiemy z książek i filmów, że obowiązkowo na pianinie musiały umieć grać panny z dobrych domów, bo jak napisała Maria Krüger w swojej uroczej książce dla młodzieży „Godzina pąsowej róży”, dobrze jest, żeby panienka na wydaniu „miała jakieś talenta”. Tak więc najpierw szlachta, a potem zamożne mieszczaństwo uczyło swoje córki języka francuskiego i gry na pianinie. Do takiego kontekstu występowania pianina przywykliśmy i jest to chyba dość powszechne skojarzenie (do „arystokratycznej”, albo z angielska „posh” edukacji dorzuciłbym jeszcze jazdę konną i tenisa). Tymczasem na pianinie grywał przedwojenny chłop czeski, który siadał do niego umywszy się i przebrawszy po ciężkiej pracy w polu. Może nawet pracy przy roztrząsaniu obornika, powszechnie znanego na polskiej wsi jako gnój.
Skąd jednak to pianino w mojej głowie? Oglądam mianowicie na YouTube brytyjski serial telewizyjny z lat 70. ubiegłego stulecia pt. „When the Boat Comes In”. Nie czas i miejsce na opowiadanie fabuły. Co prawda serial jest dostępny w Internecie, a wielu naszych rodaków zna angielski, to jednak może mieć poważne problemy ze zrozumieniem dialogów, ponieważ są one toczone dialekcie z Tyneside zwanym „Geordie” (okolice Newcastle upon Tyne). Mimo to sztuka filmowa to przecież nie tylko dialogi, więc widz może sporo wyłapać z kontekstu. Akcja jest osadzona w górniczej mieścinie Gallowshield w latach 20. XX wieku,i natomiast bohaterowie to w większości angielska klasa robotnicza. Oczywiście są też i przemysłowcy i arystokraci, ale jest to historia robotników, związków zawodowych i ruchu socjalistycznego. Nie, broń Boże nie chcę nikogo zniechęcić do tego serialu, bo jak się domyślam, wielu z nas skojarzy go sobie z polskimi tzw. „produkcyjniakami” z lat komunizmu, ale tak nie jest. Osobiście uważam, że realia są przedstawione bardzo dobrze i warte są dokładniejszego przestudiowania.
W jednym z odcinków Jessie Seaton, córka rodziny, której losy śledzimy, nauczycielka i gorliwa socjalistka rozmawia z przyjacielem związkowcem i socjalistą o położeniu klasy robotniczej w Anglii Engelsa, która wg tego samokształcącego się robotnika niewiele się do lat 20. zmieniła. Jest to jedno z tzw. „damn lies”, ponieważ już Engels grubo przesadził, kiedy w 1845 r. przedstawiał sytuację z początku XIX wieku, natomiast twierdzenie, że warunki po I wojnie światowej były takie same, nie było prawdziwe. Nie znaczy to oczywiście, że życie angielskiego robotnika były idealne. Z pewnością nie były, a w porównaniu z życiem klas próżniaczych, wręcz fatalne. Strajki, lokauty, bezrobocie i bieda oczywiście miały miejsce. Trzeba jednak pamiętać, że Anglia to ojczyzna związków zawodowych i to całkiem silnych, gdzie o „położenie klasy robotniczej” miał kto zadbać. Jest to temat na osobną dyskusję, więc na tym poprzestanę, natomiast wrócę do pianina.
Otóż w jednym z pierwszych odcinków pierwszej serii dowiadujemy się, że w domu Seatonów „tu stało pianino”. Górnicza rodzina musiała je sprzedać, żeby m.in. sfinansować studia medyczne Billy’ego, brata Jessie. W drugim odcinku czwartej serii pojawia się podobna scena. Główny bohater, Jack Ford, wraca do Gallowshield z Ameryki, poznaje młodą studentkę socjologii, która chce przeprowadzić badania na temat położenia klasy robotniczej. Jack zabiera ją do rodziny swoich dawnych znajomych, gdzie pokazuje swojej młodej przyjaciółce kąt w pokoju, gdzie „kiedyś stało pianino”. Nie jest to powiedziane wprost, ale widz w lot się domyśla, że to bieda związana ze zrujnowanym zdrowiem gospodarza sprawiła, że pianino trzeba było sprzedać.
W porządku, na robotnicze rodziny angielskie przychodziły cięższe czasy, ale wszystko wskazuje na to, że wcześniej musiały być też i te lepsze, skoro ludziom w ogóle przychodziło do głowy kupno pianina. Przecież to wyrób luksusowy, do życia wcale nie niezbędny! Skoro było pianino, to pewnie ktoś na nim w dodatku zagrał od czasu do czasu.
Rodziny robotnicze w serialu mieszkają w skromnie, ale całkiem przyzwoicie umeblowanych i wyposażonych domkach szeregowych. To dzisiaj takie domki dzieli się na „flaty” i wynajmuje Polakom. Do niedawna jedna rodzina miała do swojej dyspozycji cały takie domek.
W latach 20. XX wieku polskie rodziny robotnicze gnieździły się w mieszkaniach, które często składały się z jednej izby. Bywało też i tak, że ludzie idąc na różne zmiany do pracy wymieniali się miejscem w łóżku, w związku z czym ta sama izba mogła zapewnić schronienie kilkunastu osobom. Trzeba jednak oddać sprawiedliwość tak oczernianym w okresie komunizmu kapitalistom, jak np. Karlowi Sheiblerowi, którzy budowali całe osiedla kamienic dla swoich pracowników i to już w XIX wieku, a jak na tamte czasy warunki mieszkaniowe w takich „famułach” (to określenie łódzkie – to to samo co śląskie „familoki”), były naprawdę luksusowe. Ale czy ktoś nawet w tych dobrych mieszkaniach trzymał pianino? Jakiego robotnika było kiedykolwiek stać na taki luksus?
W roku 1978 przeprowadziliśmy się „do bloków” na Widzew-Wschód. Akurat tak się złożyło, że na tym samym osiedlu w tym samym czasie zamieszkali ze swoimi rodzicami moje koleżanki i koledzy z okolic, gdzie mieszkałem poprzednio. Irek, obecnie muzyk w Filharmonii Łódzkiej przeniósł się jednak z mojej klasy do szkoły muzycznej na Sosnową. Pamiętam, że jego rodzice zdobyli się na niemały wysiłek finansowy, żeby mu kupić pianino.
Dzisiaj niektórzy z moich znajomych kupili swoim dzieciom specjalne syntezatory z mechanizmem wyczuwającym siłę uderzenia, co sprawia, że z powodzeniem zastępują prawdziwe pianina, ale pamiętajmy, chodzi o potrzeby uczącego się w szkole muzycznej dziecka. Osobiście nie znam żadnej rodziny ani robotniczej, ani chłopskiej, która miałaby w domu pianino. Powody mogą być oczywiście dwa: albo kogoś nie stać, albo, jeżeli zarabia tyle, że mógłby zakupić instrument, inwestuje w komputer.
Bardzo ciekawy tekst, nie wiedziałem o tych pianinowych poglądach generała:) A pianino także z racji zajmowanego miejsca i ciężkości nie znajduje zainteresowania. Raczej łatwiej już kupić dobrej klasy keyboard za o wiele mniejsze pieniądze:) W każdym razie ciekawe odniesienie do realiów historycznych:)
OdpowiedzUsuń