Znałem też mistrzów powiedzonek slangowych, którzy na wszystko potrafili odpowiedzieć jakąś rymowanką, co jako żywo przypomina nieco dzisiejsze pojedynki ‘freestylowe’ między hip-hopowcami. Tutaj jednak trzeba oddać tym ostatnim to, że są o niebo bardziej twórczy od swoich odpowiedników z lat 70. ubiegłego stulecia. Muszą bowiem coś zaimprowizować, podczas gdy tamci jechali gotowymi schematami. Niemniej podziw wzbudzali, że takie bystrzachy, tacy „mistrzowie ciętej riposty” w wydaniu podwórkowo-ulicznym.
Tak sobie myślę, że znajomość przysłów i powiedzonek często zastępuje ludziom myślenie, ponieważ każdą nową sytuację rozpoznają jako taką, którą znają i na którą mają gotową reakcję. Wzbudzają podziw tych „mniej kumatych”, którzy wobec nowej sytuacji stają z rozwartą jamą ustną (stąd białostockie pejoratywne określenie gapy i ofermy – „rozdziawa”). Niestety mechanizm użycia przysłowia lub „fetniackiego” powiedzonka („fetniacki” to z kolei przymiotnik chyba jeszcze przedwojenny) służył przede wszystkim przykryciu faktu, że nowa sytuacja stawia przed nami nowe wyzwania. W dodatku jest to bardzo dobry argument za tezą, że to nie my mówimy językiem, tylko język mówi nami.
Po zacytowaniu tej tezy poczułem pogardę wobec samego siebie, bo przecież nie sam to powiedzonko wymyśliłem, a tylko zasłyszałem i je powtarzam. W naszej codziennej mowie niezwykle często bezmyślnie powtarzamy pewne „toposy”, że posłużę się terminem z teorii literatury, uważając, że oto poruszamy rzeczy wielkie i uwagi godne. Oczywiście pewne wyświechtane tezy towarzyszą ludzkości od jej zarania i są niczym kanon szkolnych zagadnień, które w każdej epoce muszą być przerabiane wciąż od nowa. Są też i takie, które w pewnych kontekstach mają głęboki sens, ale w innych już niekoniecznie. Jedną z takich idei, która towarzyszy moim obserwacjom ludzi „mądrych” od wczesnego dzieciństwa, to imperatyw „bycia sobą”. „Mimo przeciwności losu, pozostał sobą”. „Kusili go sławą i bogactwem, ale on pozostał sobą.” „Została żoną cesarza, ale w głębi duszy pozostała sobą, wesołą wiejską dziewczyną…” itd. itp.
Z lat 70. pamiętam programy telewizyjne dla starszych nastolatków, za którymi nie przepadałem, bo nie było w nich kreskówek, ale ponieważ „Zwierzyniec” był w poniedziałek, „Ekran z bratkiem” we czwartek, a „Pora na Telesfora” w piątek, we wtorek i środę nie było co oglądać między 17.30 a 19.20 (pora „dobranocki”). Środa była najnudniejszym dniem w tygodniu, natomiast we wtorek leciał ten program dla młodzieży (w więc nie dla dzieci!). Z braku lepszej perspektywy czasami obejrzałem go sobie. (Przy okazji oczywiście wyszło na jaw, że jako dziecko, pomimo jedynie dwóch programów dostępnych od 16.00, byłem dzieckiem uzależnionym od telewizji). Otóż w tychże programach dla młodzieży niezwykle zarozumiałe nastolatki (tak mi się wydawało wówczas jako dziecku, i tak mi się wydaje dzisiaj z perspektywy czasu) nieziemsko się wymądrzały na tematy wszelkie, choć oczywiście wszystko odbywało się pod czujnym okiem cenzury, więc jeżeli była mowa o polityce, to jakoś tak o podstępnych knowaniach zachodnich kapitalistów. Przy tym to nie były już przecież lata 50., więc te dyskusje nie odbywały się w prymitywny i propagandowy sposób. Wręcz przeciwnie, prowadzący byli sami często ludźmi młodymi, takimi „równiachami”, którzy tak formułowali pytania, że młodzież sama „odkrywała”, że ten Zachód fajny to wcale nie jest. Ale to tak na marginesie.
Dyskutowano, jak już wspomniałem, na tematy bardzo rozmaite, ale od czasu do czasu pojawiał się właśnie wątek „bycia sobą”, „pozostania sobą” itp. Chodziło oczywiście o pozostanie wiernym własnym ideałom, prawdopodobnie z lat młodości, i nie poddanie się czysto materialnemu podejściu do rzeczywistości, bo to przecież skutkowało podłością wobec innych ludzi. Najważniejsze jednak było to, żeby zachować własną tożsamość. Sam już jako nastolatek usłyszałem dopiero powiedzonko, że „tylko krowa nie zmienia poglądów”. Jak tu teraz pogodzić te dwie koncepcje? „Bycie sobą” zaczęło mi się wydawać nieco przereklamowane. Kiedy natomiast słyszałem mantrę „najważniejsze to być sobą po prostu” z rozmaitych przygodnych kompanów biesiadnych, idea ta stała się dla mnie pustym dźwiękiem.
Z tego względu właśnie od bardzo dawna chodzą mi różne przewrotne pomysły, które zilustrowałyby wręcz szkodliwość pozostawania sobą. Przed moim blokiem, na przykład, od jakichś ośmiu lat, kiedy tylko robi się ciepło, wylega na ławeczkę grupa młodych ludzi. Na plus trzeba im przyznać, że nie są agresywni i ludzi nie zaczepiają. Na szczęście (odpukać) nie zachowują się też zbyt hałaśliwie. Siedzą sobie, sączą piwko i rozmawiają. Ponieważ ich wiedza o świecie nie należy do najrozleglejszych, tematy ich rozmów też do skomplikowanych nie należą. Jeden z nich co prawda ma osobowość przywódcy, co objawia się w tym, że lubi przemawiać, a inni najwyraźniej lubią go słuchać. Niestety, w odróżnieniu od reszty, ów młody człowiek nie unika tematów trudnych i całej ludzkości dotyczących. Nie unika formułowania sądów natury ogólnej. Ponieważ posiada zbyt ograniczoną liczbę przesłanek, wysuwane przezeń tezy są, najdelikatniej rzecz ujmując, głupawe (a szkoda, bo facet ma potencjał – gdyby trochę poczytał i porozmawiał z innymi ludźmi, miałby duże szanse się wyrobić). W czym jednak problem? Otóż pamiętam ich jako nastoletnich chłopców spędzających ze sobą czas na tej samej ławce. Teraz mają po dwadzieścia kilka lat. Niestety znałem osobiście takich ludzi, którzy na podobnych ławeczkach spędzili całe życie. Pozostali sobą? No właśnie. Pozostali wierni swojej ulubionej formie spędzania wolnego czasu! Może im nikt tego nigdy nie powiedział, że z takiej ławki trzeba uciekać, gdzie pieprz rośnie, bo inaczej się do niej przyrasta i do końca życia nie robi się z tymże życiem niczego sensownego? A może myliłby się właśnie ten, kto by im taką uwagę zwrócił? Może to oni są podziwu godni, bo podczas gdy inni rzucili się do jakiegoś bezsensownego wyścigu szczurów, oni pozostali sobą?
Kiedy obserwuję swoich studentów z prywatnych uczelni, z całą odpowiedzialnością twierdzę, że problemem tych często bardzo sympatycznych ludzi jest to, że za wszelką cenę pragną pozostać sobą, równymi ziomami i swojskimi dziewuchami, ludźmi, którzy sami się lubią dobrze zabawić i każdy się lubi z nimi zabawić. No fajnie, nie ma przecież w tym nic złego, ale problem w tym, że żeby się zajmować poważnymi problemami, trzeba czasami zająć się rzeczami „nudnymi”, takimi jak przeczytanie książki, która nie jest tylko historyjką o wampirach, ani romansem, albo obejrzenie filmu, który nie jest filmem akcji ani komedią. Dyplom wyższej uczelni powinien jej absolwenta obligować do tego, żeby być innym człowiekiem niż ten, którym się było przed przyjściem na uczelnię. Inaczej jaki byłby sens podejmowania studiów. Jeżeli student na pierwszym roku otwartym tekstem deklaruje, że nie lubi czytać, bo go to nudzi, to poważny problem, bo czytanie jest synonimem studiowania. Można jednak mieć jeszcze nadzieję, że w przeciągu pierwszego roku taki student wyrobi sobie nawyk czytania, a po studiach będzie to robił swobodnie i z własnej nieprzymuszonej woli. Niestety na trzecim roku można usłyszeć taki sam tekst, jak na pierwszym. Człowiek, który za chwilę wpisze do CV uzyskanie dyplomu wyższej uczelni, a nadal twierdzi, że nie lubi czytać, bo książki są nudne, to już totalna porażka. Oznacza to, że w jego mózgu nie nastąpiły żadne zmiany (no może te spowodowane przez alkohol czy inne używki, choć oczywiście te zjawiska nie występują u wszystkich). A przecież chodzi właśnie o to, żeby takie zmiany zaistniały! Po trzech latach studiów, młoda osoba z licencjatem powinna być przynajmniej oczytana w dziedzinach związanych z kierunkiem studiów. Przez to, że człowiek codziennie dużo czyta i to w dodatku czyta rzeczy, które jeszcze kilka miesięcy temu uważał za nudne, samo przez się powoduje zmiany w samym podejściu do życia. Niestety, okazuje się, że rzadko kto chce owo podejście zmieniać.
Do wszystkich studentów apeluję więc: „Nie pozostawajcie sobą z dzisiaj! Zmieniajcie się! Poddawajcie swój umysł obróbce w taki sposób, żeby on również się zmienił”.
Skrajnym przypadkiem kompletnej bezsensowności „pozostawania sobą” byliby więźniowie, których poddaje się resocjalizacji. Systemowi (tzn. ludziom tworzącym system) zależy, żeby w ich myśleniu nastąpiły pozytywne zmiany, ale wielu z nich „pozostaje sobą” i przy pierwszej okazji popełniają przestępstwo o takim samym charakterze jak to, które ich tam przywiodło.
Oczywiście wszyscy wiemy, że najczęściej nakazujemy „być sobą” ludziom, którzy grają kogoś innego niż są, najczęściej kogoś kogo uważają za lepszego od siebie. Ponieważ „consuetudo altera natura est” (znowu te przysłowia), z naśladowania kogoś naśladowania wartego, może przynieść bardzo pozytywne rezultaty. Dlatego to właśnie uważam, że „wierność sobie” w większości przypadków jest czynnikiem negatywnym, hamującym rozwój i w rezultacie wtłaczającym nas w miłe a ciepłe bagienko zwane „pójściem na łatwiznę.”
Wiesz co Stefanie, ja się momentami z tym moim zmuszaniem prośbą i groźbą do czytania zaczynam czuć jak dinozaur. Na zajęciach z teorii literatury, próbuję się nawet odwoływać do filmów, seriali, książek popkulturowych. Wiadomo pierwszy rok, przedmiot mocno teoretyczny, no więc ja o "Zmierzchu" a tu nikt nie zna, ja o "Władcy pierścieni" a tu błysk zrozumienia w oczach dwóch osób, ja o "Dr Housie" a tu niewiele więcej tego błysku.
OdpowiedzUsuńZnam też osoby, które zamierzały napisać prace mgr literaturoznawcze na podstawie... streszczeń. Co więcej, zostało mi to powiedziane prosto w oczy. Mało nie zemdlałam z wrażenia, ale pozbierałam się do kupy i zaczęłam spokojnie tłumaczyć, że analiza tekstu, że interpretacja, że samodzielna praca, bla, bla, bla.
Pociesza mnie, że siostra pisząca właśnie pracę mgr na iberystyce ma inne podejście (i wszyscy jej znajomi właściwie też). Dziewczyna czyta, pisze, wyciąga wnioski, a czasem "niemoc" ją dopada, normalka jednym słowem. Nie wszystko może stracone, tyle, że dzieje się to gdzie indziej, z daleka ode mnie.
Optymistyczne jest to, że tak naprawdę ogólna sytuacja jest dokładnie taka jak była od wieków, czy to za komuny, czy za sanacji, czy pod zaborami, czy też za I Rzeczypospolitej. Zawsze rządzić będą jakieś elity. One były i są. Problem tylko w tym, że one są kształtowane zupełnie gdzie indziej. A my po prostu mamy taki los, jaki mamy. Mieszkamy tu gdzie mieszkamy, pracujemy tam, gdzie pracujemy i chyba po prostu nie możemy mieć do nikogo pretensji. W tym, co przed chwilą napisałem jest sporo gorzkiej autoironii, ale w moim przypadku jest to po prostu wynik bardzo prozaicznego "odkrycia" - rozpoczynanie biznesu od zera jest niezwykle trudne, choć nie niemożliwe. Liczenie na to, że się stworzy "Oxford" tam, gdzie nikomu na tym nie zależy (tzn. ani władzom, ani studentom), jest po prostu błędem w założeniu i nie ma się co dziwić, że mamy to, co mamy. Proces demoralizacji PP (Przeciętnego Polaka) zaczyna się chyba już w przedszkolu. Z Zachodu, i to w dodatku z krajów anglosaskich, przyszła moda, żeby uczniów nie stresować, nie naruszać ich poczucia godności przez wykazywanie miernoty ich osiągnięć i utwierdzać ich w przekonaniu, że cokolwiek zrobią lub nie zrobią, i tak jest OK.
OdpowiedzUsuń