Wczoraj w pracy zerknąłem na pierwszą stronę "Gazety Wyborczej" (leżała na stole w pokoju, który dzielę z kilkoma kolegami, nie żebym się wstydził, że "Wyborczą" czytam, ale tak akurat wczoraj było) i zobaczyłem wielki nagłówek tłumaczący kobietom (najwyraźniej uważanym za niezbyt rozgarnięte, skoro takie rzeczy musi im gazeta tłumaczyć), że trzeba pracować dłużej o 5 lat, a wtedy ich emerytury staną się o ponad 30% większe. Na jakiej zasadzie? Wg jakiego przelicznika? Diabli wiedzą i pewnie nam, ludziom, nie powiedzą, ale to już pełnego zapału dziennikarza nie interesuje. Wszystko wskazuje na to, że najwięcej pieniędzy wypracowujemy w ostatnich pięciu latach pracy, a poprzednie 30-50 liczy się jakby wyraźnie mniej. Innymi słowy te powiedzmy 40 lat pracy (między 20. a 60. rokiem życia) równa się 10 latom wg nowego przelicznika (skoro 5 lat wypracowuje 1/3 emerytury).
No dobra, głupawy jakiś jestem i nic z tej mądrej ekonomii nie rozumiem. Na stare lata chyba już ekonomii studiować nie będę, więc nie ma dla mnie nadziei. Pozostaje tylko coś, co się popularnie nazywa "zdrowym rozsądkiem", ale on, jak wiadomo, jest naukowo nieweryfikowalny.
Inna rzecz mnie jeszcze nurtuje. Skoro Polki muszą pracować te 5 lat dłużej, to ponawiam moje pytanie sprzed kilkunastu tygodni - Czy w Polsce nagle przybyło pracy? Czy nasi genialni ministrowie sprawili, że płatnej roboty zrobiło się w naszym kraju tyle, że zajęcia nie tylko dla wszystkich wystarczy, ale w dodatku, trzeba będzie przełożyć emeryturę bliżej okolic śmierci i dawać z siebie wszystko tak długo, jak to możliwe?
W kraju, gdzie jest bezrobocie, gdzie wykwalifikowani młodzi ludzie muszą szukać chleba w obcych krajach, bo nie ma dla nich płatnego zajęcia, mówi się kobietom, że muszą pracować dłużej i że to jest dla ich dobra, bo wypracują sobie wyższą emeryturę. Fantastycznie, ale co z młodymi kobietami, które czekają na miejsca swoich matek i babek?
Cudownie byłoby mieć wyższą emeryturę, ale dobrze byłoby się też nią nacieszyć. Tymczasem do końca życia pozostanie takim "emerytkom-krezuskom" już mniej czasu i pewnie zdrowia, żeby odczuwać owo "bogactwo".
Znam kobiety, które chcą i mogą pracować, bo jest to sens ich życia, ale wysyła się je na emeryturę. W tym wypadku uważam, że nie powinno się nikogo chętnego do pracy z niej wyrzucać. Wiele jednak kobiet chciałoby jednak z pracy odejść na dotychczasowych warunkach i zmuszanie ich do kolejnych lat pracy, jest jakimś dziwactwem. I znowu twierdzę, że w przedsiębiorstwach prywatnych pracodawca dogada się z pracownikiem. Jeśli pracownica będzie chciała pracować dłużej, a pracodawcy też będzie pasował ten układ, to nikt nie powinien się do niego wtrącać. Na państwowych posadach natomiast wiadomo, że zarówno płace, jak i emerytury pochodzą z naszych podatków. No i tutaj niby wiadomo, o co chodzi - żeby nie płacić przez pięć lat komuś, kto już nie wykonuje żadnej pracy. Lepiej przecież płacić zasiłek dla bezrobotnych młodych. To akurat jestem w stanie pojąć, choć wcale mi się to nie podoba.
Pojąć potrafię, ale jak zwykle wkurza mnie robienie ludziom wody z mózgu. Dziennikarz "Wyborczej" nie pisze bowiem, o co tak naprawdę chodzi, ale wciska kobietom kit, że to dla ich własnego dobra. Praca sama w sobie, wbrew pozorom, to nie jest dobro. Dobrem jest to, co się dzięki pracy osiąga. Jeżeli ktoś sobie nie życzy osiągać już nic ponad to, co ma, to nie widzę powodu, żeby go do tego zmuszać.
Ale zastrzegam, nie znam się i bardzo chętnie przyjmę światłą naukę od kogoś, kto wie, o co chodzi.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz