Plemię Wron nie zawsze polowało na bizony. Istnieją
przesłanki, które każą wierzyć, że w XVII wieku było to osiadły szczep
rolników. Nabycie umiejętności jazdy konnej, ale pewnie i inne czynniki – być
może zagrożenie ze strony innych, bardziej wojowniczych plemion, zmienił Wrony
w preriowych myśliwych, rabusi i zabijaków popisujących się swoimi przewagami
nad wrogami. Wódz Wiele Przewag osiągnął tyle, że w odpowiednim czasie Wrony
postawiły na fizyczne przetrwanie, a nie obronę starego stylu życia za wszelką
cenę. Inne grupy Indian, np. Siuksowie, kurczowo trzymały się swojej kultury i
skończyły w nędzy i społecznej degradacji, jakie zafundowały im rezerwaty.
Zostałem
wychowany na książkach i filmach o szlachetnych Indianach okrutnie
wyniszczonych przez cywilizację złych białych, ale spojrzawszy trzeźwo na całą
sytuację, złe to było z pewnością wybicie prawie wszystkich bizonów i
oczywiście złe były wypędzenia, konfiskata ziemi i masakry dokonywane na
rdzennych Amerykanach. Jeżeli chodzi jednak o wojowniczy aspekt ich życia
polegający na rabowaniu innych plemion i krwawych wojnach z nimi, które
osobiście lubię porównywać z brutalnymi „ustawkami” współczesnych kiboli,
myślę, że zabronienie rozlewu krwi z tak błahego powodu jak pokazanie swojej
przewagi (bo praktycznie tylko do tego sprowadzał się cel tych wojen), nie było
aż tak złe. W imię obrony jakiejś kultury nie należy pozwalać na takie
praktyki, podobnie jak na składanie ofiar z ludzi. Nie wierzę bowiem w taki
byt, jak kultura. Uważam natomiast, że życie człowieka jest z kolei bardzo
konkretną wartością, którą należy chronić.
Co jednak z
tą tożsamością, która przecież w ogromnej mierze jest wytworem kultury,
zwłaszcza jeśli mówimy o tożsamości narodowej czy też etnicznej? Nakazanie
niemal natychmiastowych zmian zachowań na zupełnie inne, a już zwłaszcza
przewartościowanie pojęć, każdego wprawia w dysonans poznawczy i dyskomfort
psychiczny co w praktyce prowadzi do głębokiego poczucia frustracji
i „końca świata”.
Rewolucjoniści
wszelkiej maści z założenia walczą z kulturą, w której wyrośli, ponieważ
uważają ją za złą. Proponują więc uznanie za dobre coś, co do tej pory uważano
(słusznie czy niesłusznie) za złe i vice
versa. Dlatego m.in. prawdziwe rewolucje są zazwyczaj krwawe, ponieważ
zwolennicy starego systemu wartości łatwo się nie poddają, a czasami nawet wolą
fizycznie odejść wraz ze swoją kulturą, niż cierpieć zmiany, które uznają za
złe. Chłopi z Wandei ginęli w obronie katolickiego systemu postrzegania dobra i
zła przeciwko rewolucjonistom, którzy uważali, że to właśnie katolicki system
jest zły. Pomijam tu oczywiście banalną prawdę, że przy każdej rewolucji,
wojnie czy sporze politycznym ogromną rolę odgrywają cyniczni cwaniacy, którzy
nie wyznają żadnego systemu wartości.
Ludzie
uważający się za heroldów postępu często z troską pochylają się nad ginącymi
kulturami, wymierającymi językami czy starymi obyczajami plemion żyjących po
swojemu od pokoleń. Z głębokim oburzeniem krytykują „cywilizatorów”, czyli
reprezentantów wszystkiego tego, co złe w europejskiej kulturze, a więc
chciwość (w tym kapitalizm jako jej manifestacja) i żądza władzy.
Równocześnie nie dostrzegają, że wywracają do góry nogami cały system wartości,
którym niektórzy ich rodacy żyją od pokoleń. Nie ma się jednak co oszukiwać –
kultura w jakiejś w miarę jednolitej formie występuje tylko w społeczeństwach
pierwotnych. Gdziekolwiek kultura zaczyna swój proces przekształcania się w
cywilizację, a więc w społeczeństwo o zróżnicowanych rolach zarówno w
codziennych zajęciach jak i w hierarchii władzy i ważności, tam ludzie są
skazani na nieustanny Kulturkampf, choć być może tak tego nie nazwą. Europa na
dobrą sprawę nawet w średniowieczu nie reprezentowała jednolitej kultury, choć możemy
mówić o dominacji myśli chrześcijańskiej. Niemniej ruchy heretyckie, bunty
chłopskie, czy choćby zniszczenie kultury anglo-saskiej przez
francuskojęzycznych Normanów wskazują na nieustanny ruch i zmianę. Pomijając średniowiecze można postawić tezę, że
przez całą nowożytność i współczesność społeczeństwa europejskie, czy też
pochodzenia europejskiego, właściwie nie robią nic innego, tylko dekonstruują
każdy obecny stan kultury po to, żeby zaproponować coś nowego. Ponieważ idealne
rewolucje, tzn. takie, które od razu są w stanie zmienić ludzkie myślenie, nigdy
się nie zdarzają, obok siebie funkcjonują grupy ludzi hołdujących innym
systemom wartości. Ponieważ w cywilizacjach ludzie gotowi są zmuszać innych do
uznania swojego systemu (w kulturach „pierwotnych” nie jest to konieczne,
ponieważ proces wychowania jest nie tyle represyjnym systemem indoktrynacji, co
praktyczną nauką przetrwania), mamy do czynienia z nieustannym ruchem, który
niektórzy nazywają postępem. Czy jest to faktyczny postęp (osobiście uważam, że
tak i jest to m.in. zasługa właśnie zachodniego sposobu myślenia, czyli
nieustannego podważania tego, co zastane), można polemizować, ale faktem
pozostaje, że kolejne pokolenia męczą się ze sobą nawzajem i najczęściej
umierają w zgorzknieniu spowodowanym poczuciem przegranej. Przegranej całego
systemu, w który wierzyli.
Jako przykład można podać Francję, gdzie od 1789 (tak naprawdę już od czasów les philosophes) aż do dziś da się zaobserwować nieustanną walkę o wartości i o samą definicję Francji i jej kultury. Przyzwyczailiśmy się, że ta niekończąca się walka idei to po prostu część naszej kultury i tak też ją pojmujemy. Niemniej stanowimy społeczności o podejściu do własnej tożsamości całkowicie odmiennej od indiańskich, czy jakichkolwiek tzw. plemion pierwotnych, zaś coś, co można by od biedy nazwać naszą kulturą, poddaliśmy procesowi permanentnej dezintegracji. Ponieważ żyjemy w czasach przymusowej innowacyjności, jesteśmy skazani na nieustanny postęp, ergo na nie kończącą się frustrację i rozczarowania. Nie widzę tutaj żadnego rozwiązania tego niezbyt przyjemnego stanu. Po prostu trzeba się przyzwyczaić do sporów ideologicznych tak samo jak Wrony były przyzwyczajone do nieustannych wojenek z Siuksami.
Jako przykład można podać Francję, gdzie od 1789 (tak naprawdę już od czasów les philosophes) aż do dziś da się zaobserwować nieustanną walkę o wartości i o samą definicję Francji i jej kultury. Przyzwyczailiśmy się, że ta niekończąca się walka idei to po prostu część naszej kultury i tak też ją pojmujemy. Niemniej stanowimy społeczności o podejściu do własnej tożsamości całkowicie odmiennej od indiańskich, czy jakichkolwiek tzw. plemion pierwotnych, zaś coś, co można by od biedy nazwać naszą kulturą, poddaliśmy procesowi permanentnej dezintegracji. Ponieważ żyjemy w czasach przymusowej innowacyjności, jesteśmy skazani na nieustanny postęp, ergo na nie kończącą się frustrację i rozczarowania. Nie widzę tutaj żadnego rozwiązania tego niezbyt przyjemnego stanu. Po prostu trzeba się przyzwyczaić do sporów ideologicznych tak samo jak Wrony były przyzwyczajone do nieustannych wojenek z Siuksami.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz