Kryzys dotarł już do nas i się nawet rozgościł wypychając tysiące ludzi z miejsc pracy. Dlaczego? Jak to się stało? Jak to się rozwinie? Jak skończy? Zarówno pytania o przyczyny, jak i pytania o przewidywany rozwój sytuacji pozostają tematem zaciekłych sporów między fachowcami, albo może lepiej „fachowcami”, natomiast nam, ekonomicznym ignorantom pozostaje bezmyślne kibicowanie tej czy innej frakcji ekonomicznych „guru”. Mój sceptycyzm wobec ekonomii jako nauki, który tutaj wyrażam za pomocą mało wyszukanego sarkazmu, wypływa z faktu, że ekonomiści po pierwsze nie przewidzieli kryzysu, a jeżeli nawet przewidzieli, to niczego nie zaproponowali (pewnie, żeby nie siać paniki), a jeżeli nawet zaproponowali, to nic z tego nie wyszło, bo kryzys sobie zaistniał i to jest na razie jedyny pewnik w tym toku rozumowania.
Gorzej, że dyskusje na temat środków zapobiegawczych wobec globalnej katastrofy gospodarczej ukazują tak ogromną różnicę zdań w środowisku ekonomicznym, że od razu każdy zdrowo myślący obserwator się może zorientować, że nie ma żadnego jednego matematycznie weryfikowalnego modelu rozwoju sytuacji, który dałoby się przyłożyć do obecnej sytuacji i wyciągnąć pozytywne wnioski.
Kryzys rozpoczęty wielkim krachem na nowojorskiej giełdzie w 1929 r. spotkał się z reakcją Franklina Delano Roosevelta, człowieka, który o ekonomii na początku swojej prezydentury wiedział mniej więcej tyle, co ja dzisiaj, w postaci Nowego Ładu (New Deal), który był niczym innym, jak wprowadzeniem silnego etatyzmu do gospodarki amerykańskiej. Herbert Hoover, poprzednik Roosevelta, który powtarzał mantrę o samoregulującym się rynku, nie został wybrany na drugą kadencję, ponieważ wybrano demokratę Roosevelta, który po prostu obiecał, że coś ludziom załatwi. Wiary i nadziei nie da się wprowadzić jako zmiennej do wzoru matematycznego. Ludzie uwierzyli ekonomicznemu ignorantowi, który chciał robić COŚ, natomiast odrzucili polityka, który twierdził, że SAMO SIĘ ZROBI.
Co na to możemy powiedzieć my, ekonomiczni ignoranci początku XXI wieku? (Nie mówię o tych z moich czytelników, którzy są ekonomistami!) Otóż tak naprawdę to kompletnie nic, bo cokolwiek powiemy, nie będzie żadnym wynikiem naszej wiedzy ekonomicznej (której, umówmy się, nie posiadamy), ani wynikiem matematycznej kalkulacji, ale będzie to po prostu wyrażenie naszego emocjonalnego nastawienia wobec Roosevelta i Hoovera. Już samo ostatnie zdanie z poprzedniego akapitu, wskazuje, że moja sympatia jest w tym wypadku za Rooseveltem, ale to tylko moje uczucia, a nie wiedza.
Do dziś trwają spory o to, czy New Deal faktycznie przyczynił się do przezwyciężenia kryzysu, skoro stan gospodarki amerykańskiej przez całe lata 30. XX w. miał się kiepsko, a do stanu sprzed krachu 1929 r. gospodarka owa powróciła dopiero w latach 50. Doktryna Johna M. Keynesa doradzająca państwu dużo inwestować w celu nakręcenia koniunktury jest dla ignoranta bardzo atrakcyjna. Stany Zjednoczone mogły sobie na to pozwolić, ponieważ jest to kraj o olbrzymim potencjale. Zawsze można po prostu sięgnąć po niewykorzystane zasoby. Obecnie jest już chyba trochę trudniej, ale nie jestem ekspertem od bieżącej ekonomii amerykańskiej. W każdym razie Roosevelt skądś wziął pieniądze na wielkie inwestycje, jak sadzenie drzew wzdłuż dróg, płacenie scenarzystom filmowym za pisanie nikomu niepotrzebnych raportów, czy na tak poważne i pożyteczne przedsięwzięcia jak budowa tam i elektrowni wodnych na rzekach stanu Tennessee.
Właśnie takie wielkie, zakrojone na szeroką skalę, przedsięwzięcia stanowią wg mnie argument za Nowym Ładem, bo prywatni biznesmeni, nie wiem jak bogaci, nigdy nie zdobędą się na budowę nowoczesnej infrastruktury w skali całego kraju, a nawet powiatu. Budową i remontem dróg muszą zajmować się organy państwa, bo prywatni przedsiębiorcy nie widzą w tym bezpośredniego interesu.
Niemniej przeciwnicy etatyzmu też wydają się mieć dużo racji. Jeśli państwo będzie pompować pieniądze w banki i inne przedsiębiorstwa w celu postawienia ich na nogi, to istnieje zagrożenie, że zarządzający nimi wpiszą tę pomoc po stronie aktywów i nadal będą beztrosko gospodarować pieniędzmi, które im tak łatwo przyszły. Inwestycje państwowe nie zawsze są zresztą przemyślane i mogą okazać się wielką „wtopą” pieniędzy publicznych.
W decyzji, czyją koncepcję popierać, kierujemy się emocjami albo sympatiami politycznymi. Oczywiście jadąc taksówką, albo przyjmując w domu rozmownego „fachowca”, nasłuchamy się najmądrzejszych teorii ekonomicznych na świecie. Przy tego typu ludziach cała plejada ekonomistów zarówno rządowych, jak i uniwersyteckich, to kompletni kretyni, którzy powinni się zajmować najprostszymi czynnościami manualnymi, a i to nie wszystkimi. Bo tak jak za czasów Zygmunta Starego jego błazen Stańczyk doszedł do wniosku, że najwięcej jest w Polsce lekarzy, tak dzisiaj najwięcej mamy ekonomistów.
Tak samo było przecież w ostatnich latach komuny i pierwszych latach transformacji. Byli nieliczni, którzy ostrzegali przed fatalnym wpływem kapitalizmu na całe grupy społeczne, ale nikt (łącznie z piszącym te słowa) im nie wierzył. Kapitalizm bowiem był lepszy od komunizmu i basta. Skąd braliśmy tę wiarę? Oczywiście opieraliśmy się na obserwacji świata zachodniego, gdzie wszystko nie tylko, że po prostu było (w Polsce niekoniecznie), to jeszcze było lepszej jakości. Nieliczni, którzy znali życie na Zachodzie, ostrzegali, że tam trzeba tyrać, żeby zarobić, ale na to wszyscy byliśmy gotowi się zgodzić, bo perspektywa dobrych zarobków, za które nakupi się mnóstwa dóbr wszelakich, była niezwykle atrakcyjna, natomiast marnotrawstwo i bumelanctwo czasów komuny, wielu już męczyło psychicznie.
Dodatkową zachętą do przekształcenia się w kraj wolnego rynku była doskonała opieka socjalna. „Człowieku,” mawiał pewien znajomy, „w Niemczech jak siedzisz na bezrobociu, to bierzesz kupę kasy od państwa, za które żyjesz lepiej niż komunistyczny dyrektor”. No cóż, kapitalizm wszystkim nam się kojarzył (może po prostu nam się pomylił!) z państwem opiekuńczym, społeczeństwem dobrobytu itd. Tymczasem nasz kapitalizm musiał dopiero zgromadzić kapitał, żeby było co rozdzielać w postaci beneficjów socjalnych. Kapitał ktoś w różny sposób skumulował (to jest już zupełnie osobny temat), ale korzyści wypływające z opieki państwa zeszczuplały i nadal szczupleją.
Całym sercem poparłem plan Balcerowicza (chyba nadal popieram, jak mi się wydaje), ale właśnie – sercem, bo przecież mam zbyt małą wiedzę ekonomiczną, żeby zrozumieć wyższość monetaryzmu nad keynsizmem. Tego, że trzeba zdławić hiperinflację, byłem w pełni przekonany. To, że wskutek wdrażania planu, upadły setki młodych pączkujących zwiastunów polskiego kapitalizmu, nie obchodziło mnie wcale, bo przecież sam kapitalistą nie byłem. A przecież w 1989 r. liczyłem, tak jak chyba wielu z nas, że pojawią się przedsiębiorczy Polacy, którzy dzięki swojej pomysłowości i pracy skumulują kapitał i to oni będą elitą finansową kraju. To okazało się pomyłką, bo choć owszem, pewna grupa ówczesnych „młodych wilków” ma coś do powiedzenia na polskim rynku, to przecież w latach 90. wszedł kapitał zachodni, o który też zabiegaliśmy, i to on nadał charakter polskiemu kapitalizmowi. „Kapitał”, tłumaczył mi ktoś w ekonomii bardziej oblatany, „nie ma narodowości.” Chodzi o to, żeby polskie firmy dokapitalizować sprzedając udziały za waluty zachodnie, a przecież zarząd i charakter firmy pozostaną polskie. Tak się stało tylko częściowo. Pamiętam doskonałe płatki śniadaniowe „Pacyfik”. Byłem z nich dumny – oto rzecz doskonałej jakości (były naprawdę pyszne), a polskie, nasze, rodzime. (Młodszym wyjaśniam, że należę do pokolenia dorastającego w latach 70. i 80. XX w., kiedy wszystko, co wyprodukowane w naszym kraju, kojarzyło się z tandetą.) Po jakichś dwóch latach (nie jestem pewien) płatki „Pacyfik” znikły na dobre, bo firmę całkowicie przejął potentat „Nestle”.
Ktoś powie, że myślę jak jakaś sierota po PRLu, a ktoś inny zarzuci mi poglądy pisowskie. Oba zarzuty są dalekie od prawdy. Do zwolenników sprzedania dobrze prosperujących firm za kapitał, mam pytanie: „Dlaczego pewne firmy ciągle kupują i poszerzają swoje wpływy?” Dlaczego one nie wystawią się na sprzedaż? Gdyby tak np. zarząd Toyoty stwierdził, „słuchajcie, moi drodzy, sprzedajmy całą firmę komuś kto nam zapłaci taką a taką sumę, podzielmy się kasą i będziemy ustawieni do końca życia”? Przecież to sobie można wyobrazić. W Ameryce, o ile się nie mylę, takie rzeczy się zdarzają. Wiem, wiem, Schumpeter i „twórcza destrukcja” itd. itp., ale do mnie to nie przemawia, bo prawda jest taka, że albo pracujesz u kogoś za określoną stawkę bez nadziei na poprawę swojej sytuacji finansowej, albo jesteś tym, który rozdaje karty i przestawia ludzi jak pionki. Dlaczego tym, który kontroluje życie tysięcy pracowników ma być ktoś, kto przybył zza siedmiu mórz? Może to i obojętne, kto cię wykorzystuje. Fakt, że czasami obcy właściciel firmy może być lepszym i bardziej „ludzkim” szefem, niż „swojak”, który może się okazać pijawką i chamem, ale to niczego nie wyjaśnia.
Pojawia się pytanie już nie natury czysto ekonomicznej, ale psychologicznej – na jakiej zasadzie pewne firmy bez walki poddają się samolikwidacji, a inne są ekspansywne i budują całą sieć lojalności wobec siebie. Przecież w tym wypadku chodzi o jakąś ideę jedynie, coś jak o partię polityczną, albo ojczyznę. Jednym firmom udaje się zachować swoją tożsamość (cokolwiek to znaczy – nad tym trzeba się jeszcze zastanowić), i to one wygrywają, a inne z radością ową tożsamość sprzedają. Gdyby tu chodziło tylko i wyłącznie o pieniądze, nie istniałaby chyba żadna firma, która miałaby więcej niż 10 lat!
Odszedłem nieco od głównego tematu. Nadal nie wiem, czy ekonomiści wiedzą, co teraz należy robić. Valcav Klaus, człowiek, którego szanuję za postawę wobec władz Unii Europejskiej (nie dlatego, że jestem przeciwnikiem Unii, ale dlatego, że nie cierpię głupoty, biurokracji i bolszewizmu), jest przeciwnikiem interwencji państwa w obecny kryzys. Prezydent Czech, w przeciwieństwie do naszego, jest człowiekiem prawicy w zachodnim znaczeniu tego słowa – konserwatywny obyczajowo i fanatycznie wolnorynkowy, podczas gdy Lech Kaczyński jest konserwatywny obyczajowo i socjalistyczny. I znowu nie wiem, komu wierzyć – po prostu wierzyć, bo teraz to jest kwestia tylko i wyłącznie wiary. Nie cierpię biurokracji i nadmiernej regulacji rynku, jakie mają miejsce w Polsce – dla początkującego przedsiębiorcy wszelkie formalności do droga przez mękę – dlatego jestem zwolennikiem jak najdalej posuniętej wolności rynku, ale z drugiej strony nie widzę przeszkód, żeby państwo na tym rynku też sobie istniało jako jeden z graczy. Ale to znowu inny temat. Chodzi o to, po prostu, że nie bardzo wierzę, że kiedy komputer się zawiesza, to należy tylko poczekać kilka minut, a on się sam odwiesi. Użytkownik musi w jakiś sposób zainterweniować. Tak samo wierzę, że władze polityczne muszą coś zrobić, ponieważ jeżeli rynek zostanie zostawiony sam sobie, to może się okazać, że jakość towarów i usług, a za tym poziom życia spadnie do epoki fizjokratyzmu (bo, to że musimy jeść, jest pewne), natomiast ludzie będą ufać tylko kruszcom, więc merkantylizm też się ukłoni. A może jednak nie – wystarczy, że wymienimy parę spodni na kurkę na obiad? W ten sposób rynek może się przecież „uregulować”. Jeżeli tak się nie stanie, to chyba tylko dlatego, że nie będzie od kogo już tej kurki kupić – tradycyjne rolnictwo już nie istnieje, a przedsiębiorstwa rolne wybiją wszystkie kurki, bo im się nie będzie opłacało. Tak sobie głośno myślę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz