Венедикт Ерофеев, Москва - Петушки
O cywilizacji/cywilizacjach można dyskutować bez końca. Poprawna politycznie interpretacja problemów stosunków między cywilizacjami/kulturami (zastosujmy tu Huntingtonowskie uproszczenie, nie wdając się w Spenglerowskie niuanse) to uznanie, że nie ma kultur gorszych i lepszych. Prekursorem takiego podejścia był zresztą Bronisław Malinowski. Nie oszukujmy się jednak. Zawsze będziemy wartościować, żebyśmy nie wiem jak ulegali własnej hipokryzji. Wartościujemy sposób życia własnych przodków, a więc naszą własną cywilizację, tylko trochę wcześniej. Po to ją zmienialiśmy i nieustannie zmieniamy, bo ta starsza jej wersja nam nie odpowiada. To zrozumiałe i naturalne. Patrzymy jednak na inne rejony świata, gdzie wzorce zachowania kształtowały się pod wpływem nieco innych czynników (wypada się zgodzić, że przede wszystkim religijnych), i często nie możemy się oprzeć krytycznemu podejściu do sposobu życia, który uważamy za inny, dziwny, anachroniczny (zacofany!), czy wręcz nieludzki.
Wielu z nas uważa, że nie mamy prawa wtrącać się do życia innych kultur, które rozwijają się we własnych suwerennych państwach. Jeśli gdzieś kamienuje się kobiety, które zostały zgwałcone, to jest to wewnętrzna sprawa społeczeństwa, które to robi. Jeśli aranżuje się małżeństwa dzieci, a kobieta, która w wieku dojrzałym zakochuje się w kimś innym, niż jej przeznaczony małżonek, członek jej rodziny musi zmazać taką hańbę zabijając ją, a najlepiej jak również i nieszczęsnego ukochanego. Nie mamy prawa ingerować w razie takich przypadków w Afganistanie, Pakistanie czy Nigerii, "bo taka jest ich kultura" i "kim my jesteśmy, żeby się w wewnętrzne problemy innej kultury?"
"Cywilizacje", gdzie morduje się ludzi w imię "dobrych obyczajów" wzmocnionych sankcją religijną, należy, wg zwolenników równości i tolerancji, zostawić im samym, ponieważ to, że ludzi nie należy w ogóle zabijać, to wymysł tylko naszej kultury, a więc nie jest uniwersalny i nie mamy prawa go nikomu narzucać. Można pomyśleć, że to jakiś obłęd, ale to właśnie takie myślenie jest bardzo popularne wśród zachodnich intelektualistów. Jeśli ktoś nie chce wyjść na zacofanego "krzyżowca", musi przyłączyć się do tego chóru.
Tymczasem kraje bogate, lub dawne imperia, przyciągają przedstawicieli owych innych kultur, którzy przeszczepiają swoje "obyczaje" w dzielnicach Londynu, Frankfurtu czy Petersburga. Inspiracją dla tego wpisu jest wydarzenie z Petersburga właśnie, gdzie ojciec-Azer pod wpływem znajomych, którzy zwrócili mu uwagę na zbyt krótką sukienkę córki, zlecił płatnym mordercom jej zabójstwo. To się po prostu nie mieści w głowie. Własny ojciec każe zabić dziecko w imię średniowiecznych obyczajów. Takie przypadki notowano już w W.Brytanii i Niemczech. Wszędzie tam, gdzie się to stało, wkroczyła policja, ale wiadomo, że ta ma prawo interweniować dopiero kiedy tragedia już się wydarzy. Nie chcę być źle zrozumiany. Nie uważam, że "honorowe zabójstwa" są zjawiskiem powszechnym. Problem jednak w traktowaniu całych grup mniejszości jako mających prawo do rozwijania odrębnej obyczajowości w ramach własnej społeczności.
Wielokulturowość jako imperatyw (w USA stało się to w drodze "krwawej ewolucji", w Wielkiej Brytanii w wyniku chęci dogodzenia wszystkim i każdemu z osobna, co jest niestety niemożliwe) również w dużym stopniu zakłada nieingerencję w "wewnętrzne sprawy" danej społeczności-kultury. Na morderstwa nie ma na szczęście społecznego przyzwolenia, ale niebezpieczne jest samo traktowanie kultur jako nienaruszalnych jednostek. Enoch Powell w swoim słynnym wystąpieniu, w którym mówił o niebezpieczeństwie "rzek krwi" spowodowanych napływem imigrantów, posłużył się zbyt dosadnym, czy wręcz brutalnym, jak na gusta asekuranckich Brytyjczyków, językiem, ale istotą jego ostrzeżenia był nie tyle rasizm i niechęć do "obcych", ale strach przed tym, że przyjmując całe zwarte kulturowo grupy, jego kraj automatycznie przyjmie konflikty między tymi grupami. W dużym stopniu stało się to prawdą.
Sytuację da się porównać do schyłku Cesarstwa Rzymskiego. Cudzoziemcy służyli w armii rzymskiej już pod koniec republiki. Cesarstwo od samego początku werbowało barbarzyńców w szeregi legionów, ale jako jednostki. Poddani rzymskiej dyscyplinie wojskowej, żołnierze pochodzenia germańskiego, syryjskiego czy afrykańskiego, byli posłusznymi trybikami w wielkiej machinie. Kiedy w ostatnim stuleciu swego istnienia Imperium zaczęło przyjmować w szeregi armii całe oddziały barbarzyńskie wraz z ich wewnętrzną organizacjią (królowie/wodzowie), a w granice kraju wpuszczono całe ich "cywilne" zaplecze (starcy, kobiety, dzieci, kapłani), które nie miało ochoty się asymilować ze starą cywilizacją, okazując wierność własnym wodzom niż jakiemuś dalekiemu cesarzowi, oznaczało to upadek tysiącletniego, tak niegdyś potężnego, tworu państwowego.
Niektórzy uważają, że miarą cywilizacji jest stosunek do mniejszości. Z pewnością kraje okrzepłe i pewne trwałości swojej demokracji ufają mniejszościom etnicznym czy religijnym, bo i te wykazują się silną lojalnością wobec kraju, w którym żyją. Państwowości i integralności Francji na pewno nie zagraża kulturowa odrębność Bretończyków czy Alzatczyków. Walijczycy nie zagrażają całości Wielkiej Brytanii, a polscy muzułmańscy Tatarzy zasłużenie cieszą się szacunkiem wszystkich Polaków. Mniejszość niemiecka w II Rzeczypospolitej nie okazała się jednak godna zaufania, okazując się hitlerowską V kolumną (oczywiście zdaję sobie sprawę, że upraszczam i krzywdzę tych, którzy byli lojalnymi obywatelami Polski niemieckiego pochodzenia, jak np. jeden z łódzkich Geyerów, którego hitlerowcy rozstrzelali za odmowę podpisania volsklisty).
Sprawa jest oczywiście skomplikowana, a każdy przypadek wymaga odrębnego rozpatrzenia. Ogólny dylemat polega jednak na tym, czy miarą cywilizacji jest stosunek do mniejszości (mniej lub bardziej abstrakcyjnych grup), czy stosunek do kobiet (konkretnych ludzi)?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz