Praca nauczyciela w szkole podstawowej czy średniej do łatwych nie należy i jest to stwierdzenie banalne. Problem nie tyle polega na merytorycznym przygotowaniu do nauczania przedmiotu (choć z tym również bywa różnie u różnych nauczycieli), ale na tym, że w klasie toczy się walkę. Uczniowie „wyczuwają” nauczyciela, sprawdzają na ile mogą sobie pozwolić. Reakcja tego ostatniego to sprawdzian jego przydatności do zawodu.
Kiedy zaczynałem pracę w szkole, moje wyobrażenie o tym, jaki powinien być dobry nauczyciel, opierało się na pamięci własnych nauczycieli. Na studiach była co prawda dydaktyka i pedagogika, ale traktowało się te przedmioty nieco lekceważąco, a jeśli nawet pewne zagadnienia były ciekawe, to nie kojarzyły się z konkretnymi sytuacjami. Pamięć żywych nauczycieli, którzy nie tak dawno mnie uczyli, była czymś o wiele bardziej „namacalnym” niż papierowe teorie profesorów pedagogiki, którzy nie wiadomo kiedy sami mieli do czynienia z prawdziwymi uczniami ze szkoły podstawowej.
Doszedłem do wniosku, że przede wszystkim muszę swoich uczniów nauczyć historii (było to po skończeniu tego właśnie kierunku), a najprostsza metoda do osiągnięcia tego celu, to materiał „podać” a potem konsekwentnie go „wyegzekwować”. Nie trzeba dużej wyobraźni, żeby zrozumieć, jak bolesne spotkało mnie rozczarowanie. Okazało się, że dzieciaki to nie są komputery, gdzie panuje prosta zasada „input – output”, ale że niektóre mają trudności z pojęciem tego, co się do nich mówi, inne rozumieją bardzo dobrze i na lekcji żywo reagują, natomiast na następnej nic nie pamiętają, bo zapomniały sobie powtórzyć materiału, jeszcze inne natomiast mają tenże materiał w tak głębokiej pogardzie lub co najmniej jest on im tak obojętny, że miałem wrażenie, iż walę głową w betonowy mur.
Zaczęła się „walka”, „żelazna konsekwencja”, dyscyplinowanie itd. itp. Jednym z wyników mojej postawy była ostra reprymenda ze strony dyrekcji, która stwierdziła, że uczniowie jednej z klas spalili dziennik, ponieważ obawiali się kolejnych złych stopni z klasówki z historii. Kiedy okazało się, że ministerstwo oświaty zmniejszyło liczbę godzin historii w szkole podstawowej, zostałem zredukowany i … wszyscy odetchnęli z ulgą – uczniowie, którzy mnie nienawidzili, dyrekcja, która pozbyła się kłopotu i ja, choć utrata pracy w „młodym kapitalizmie” nie była niczym przyjemnym.
Wydaje mi się, że jakieś wnioski z tej mojej pierwszej pracy wyciągnąłem, choć wcale nie tak od razu. Przeszedłem bowiem przez etap drugiej skrajności – maksymalnego wyluzowania. Taka postawa najczęściej kończyła się tym, że uczniowie mnie lubili, ale niezbyt szanowali. Proces dochodzenia do właściwych wniosków uczy pokory. Problem w tym, że on nadal trwa i nie ma żadnej pewności, czy rzeczywistość nie zweryfikuje moich dzisiejszych poglądów. Chodzi nie tylko o jakąś „obiektywną” prawdę, ale i o to, że kolejne roczniki to często zupełnie nowe wyzwania.
Nadal uważałem i uważam, że podstawową rolą nauczyciela-przedmiotowca jest nauczenie jakiegoś zakresu materiału z tego właśnie przedmiotu. Jeśli komuś się wydaje, że jest inaczej (a wielu dyrektorom tak się właśnie wydaje), to potem kolejne etapy nauki, czy to w szkole średniej, czy na studiach, doskonale pokazują, gdzie i kto popełnił błąd.
Kiedy sam chodziłem do szkoły średniej, notatki na lekcjach jeszcze należało sporządzać samemu. Dzisiaj nauczyciele dyktują to, co jest do zapamiętania. Jak więc się spodziewać, że późniejszy student będzie umiał notować na wykładzie? Sztuka sporządzania dobrej notatki powinna być wyćwiczona w liceum, a nawet w gimnazjum. Mój ojciec opowiadał mi, że sporządzania notatek nauczyła go jego polonistka ze szkoły podstawowej (lata 40. XX wieku). Kiedy poszedł do technikum, gdzie nikt niczego nie dyktował, nie miał żadnych problemów z zapisaniem najważniejszych wiadomości z lekcji.
Jeżeli studenci kierunku stosunki międzynarodowe nie znają państw otaczających Polskę i ich stolic, nie mówiąc już o Europie czy świecie, to znaczy, że nauczyciel geografii w szkole średniej zajmował się nie tym, co trzeba. Osobiście nie lubiłem geografii w liceum (geologia np. nie interesowała mnie wcale), ale ze szkoły podstawowej wyniosłem znajomość mapy politycznej świata. Nie tylko zresztą politycznej, bo pamiętam, że musieliśmy się nauczyć rzek, łańcuchów górskich, wysp itd. na i wokół wszystkich kontynentów. Wszystko oczywiście z pokazywaniem na mapie. Naturalnie nie pamiętam wszystkich rzek czy jezior Afryki, ale jeśli ktoś wymienia jakąś nazwę geograficzną, potrafię wyobrazić sobie jej okolice na mapie.
Nauczyciel nie może więc ograniczyć swojej roli do dawania dobrego przykładu wychowawczego. Skoro ma uczyć fizyki, chemii, historii czy biologii, to ma zrobić wszystko, żeby to osiągnąć. Niestety, pojawiają się problemy, o których wspomniałem na początku. Pewne jest, że nie nauczymy wszystkich wszystkiego, czego chcemy. Nie możemy więc popełnić jednego podstawowego błędu, mianowicie potraktować swojej roli jako „walki”. To, że jakiś uczeń (wcale nie większość) traktuje nauczyciela jako wroga, nie może doprowadzić do tego, żeby nauczyciel zaczął żywić podobne uczucia wobec ucznia. To jest tragedia wielokrotna, ponieważ nauczyciel nie tylko naraża na szwank swoje zdrowie, ale również szacunek dla siebie i swojego zawodu stawiając się na równi z niedojrzałym dzieckiem, nie mówiąc już o zaprzepaszczeniu szansy na to, że to dziecko kiedykolwiek zainteresuje się przedmiotem przez tego nauczyciela wykładanym.
Oczywiście ekonomiczna natura człowieka powoduje sytuację nieustannych negocjacji między uczącym się a uczącym na temat zakresu materiału. Oczywiście zdarzają się ambitni uczniowie i studenci, którzy czasem wręcz wymuszają na nauczycielu/wykładowcy przygotowanie ambitniejszego programu. Z reguły jest jednak wręcz przeciwnie. Sztuka polega więc na tym, żeby wymagać dużo, ale nie robić wrażenia, że się to robi uczniowi na złość. Jeżeli tak się dzieje, to znowu szansa na autentyczne zainteresowanie przedmiotem ze strony ucznia/studenta staje się znikoma. Dlatego bardzo ważne jest, żeby uczący się wiedział, jaki jest cel naszych działań i cały czas miał tę świadomość, że cokolwiek robimy, jest to dla jego dobra. Jednym słowem, swoich uczniów/studentów powinniśmy naprawdę lubić i naprawdę chcieć przekazać im to, co sami umiemy. Tylko wtedy jest szansa (bo oczywiście pewności nigdy być nie może), że wytworzy się relacja mistrz-uczeń.
Nie lubimy u innych własnych wad. To mądrość stara i banalna. Kiedy słucham młodych nauczycieli, którzy przechwalają się jak to „załatwili” jakiegoś ucznia/studenta, odczuwam irytację, ale zaraz uświadamiam sobie, że jest tak dlatego, że odnajduję w nich własne błędy, własną „ciemną stronę nauczyciela”. Starsi nauczyciele powinni dużo rozmawiać z młodymi, ponieważ żadne studia nie zastąpią żywej wymiany doświadczeń. Gorzej jest, kiedy nauczyciel w ciągu swojej kariery się nie rozwija. Nie mam tu wcale na myśli nieskończonej ilości kursów, do skończenia których się ich namawia (choć niektóre bywają naprawdę ciekawe i pożyteczne), ale o autorefleksję i umiejętność wyciągnięcia wniosków z własnych błędów.
W szkole podstawowej (lata 70. XX w.) miałem nauczycielkę od … nieważne, która w czasach głębokiej komuny, a więc władzy „robotniczo-chłopskiej” potrafiła upokorzyć biedną zahukaną dziewczynkę słowami „córka prządki i tramwajarza”. Była nauczycielką bardzo wymagającą, a jej przedmiot był jedynym, którego się uczyłem z podręcznika w domu. Z trudem, ale zacząłem i z niego uzyskiwać dobre wyniki (była to pierwsza lekcja pokory w szkole podstawowej, bo inne przedmioty przyswajałem bez większego wysiłku). Niestety nigdy go nie polubiłem, a szkoda bo to przedmiot bardzo ciekawy i pożyteczny. Pogarda tej nauczycielki wobec nas, w większości dzieci z widzewskich rodzin robotniczych, do dziś pozostaje dla mnie niepojęta.
Nigdy, nawet wtedy, kiedy toczyłem permanentną wojnę z uczniami, do głowy by mi nie przyszło, żeby ekscytować się tym, z jakiego domu pochodzą. Nie cierpię też, kiedy nauczyciele/nauczycielki nawet w rozmowach między sobą, komentują wygląd fizyczny ucznia/studenta. Można powiedzieć, że wszyscy jesteśmy tylko ludźmi i krytyka czyjejś brzydoty jest wpisana w naszą naturę. Owszem, ale nie wobec młodego człowieka powierzonego naszej opiece. Można skrytykować to, że ktoś się nie myje, ale nie to, że ma odstające uszy. Jeśli nauczyciele wyśmiewają się z „brzydkiej dziewczyny”, nie są niczym lepszym od szkolnych łobuzów.
Moi obecni studenci (nie wszyscy oczywiście) bywają irytujący i to nawet nie dlatego, że niektórzy są nieukami, tylko właśnie dlatego, że od razu przychodzą na studia wyższe bez odpowiedniego przygotowania. Pisałem już o tym kilka tygodni temu. Ich błędem jest to, że znaleźli się w nieodpowiednim dla siebie miejscu (nie mówię tu o zachowaniu niektórych, bo to cały oddzielny temat). Jeżeli jedna osoba na dwadzieścia będzie wykonywać zawód, do którego się przygotowują, będzie to sukces. Niestety nadal potrafię okazać im swoją irytację i zniecierpliwienie, choć często obiecuję sobie nie reagować emocjonalnie na lenistwo albo brak odpowiedniej koncentracji ze strony studentów.
Nie chcę, żeby ten wpis wypadł tak, jakbym czuł się już doskonały w swoim zawodzie, albo że już wiem, za co krytykować kolegów/koleżanki i w dodatku mam do tego prawo. Jak napisałem na wstępie, proces trwa. Nadal wydaje mi się, że kiedy sobie zażartuję ze studenta, to on to zrozumie jako lekką ostrogę, a nie głęboki cios ostrym narzędziem. Tymczasem prawda jest taka, że wielu młodych ludzi nie oczekuje żartów od ludzi w moim wieku. Wielu traktuje słowa nawet uzasadnionej krytyki swojej postawy wobec studiów jako osobisty atak na swoją osobę, choć nie jest to w żadnym wypadku moją intencją. W tej dziedzinie cały czas muszę się wiele uczyć, a problem w tym, że jest to nauka metodą „prób i błędów”. Może pora nieco „zesztywnieć” i nie wyskakiwać z żarcikami rodem z lat 80. do studentów z XXI wieku? Jak już będę wiedział, to o tym napiszę ;)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz