Wczoraj wracając z pracy słuchałem II programu Polskiego Radia, jednego z ostatnich kanałów radiowych, których w ogóle warto słuchać. Niestety nie trafiłem na początek audycji, a i nie dosłuchałem jej do końca. Tak to już jest z tym słuchaniem samochodowym. Z ramówki dostępnej w Internecie wynika, że było to program Oblicza prowincji prowadzony przez Michała Montowskiego. Dyskusja, jaką prowadzono, była niezwykle interesująca, ponieważ poruszała problem centrum kontra peryferia. Chodziło o szeroko pojętą sztukę, o ile dobrze pamiętam, o tworzenie kanonów, o konieczności zaistnienia w Paryżu, czy Nowym Jorku, żeby potwierdzić swoją wartość jako artysta. Rozmawiano o jakimś ukraińskim biznesmenie, który zorganizował centrum sztuki, zakupił dzieła za grube miliony dolarów od zachodnich mistrzów, a do tego zatrudnił do tego przedsięwzięcia (nie pamiętam, w jakim charakterze) słynnego boksera Kliczkę. Rozmówcy nie przepowiadali wielkiej przyszłości mecenatowi ukraińskiego milionera, ponieważ wystawiając zachodnich renomowanych artystów nie przyciągnie zachodnich (czytaj centralnych) krytyków, którzy wszak mogą sobie to samo obejrzeć w Londynie, czy Berlinie. Błędem współczesnego mecenasa było nie postawienie na twórców rodzimych, którzy mieliby szansę zaproponować coś innego.
Z tymi twórcami lokalnymi też jednak jest kiepska sprawa, ponieważ, jak już wspomniałem, jeśli nie dostaną „namaszczenia” w „centrum”, ich sława zawsze pozostanie peryferyjna, jeśli w ogóle będzie można mówić o jakiejś sławie. Jedną z konkluzji było stwierdzenie, że żeby zdobyć potwierdzenie swojego kunsztu, trzeba się poddać ocenie „cwaniaków”, którzy w odpowiednim miejscu (Nowym Jorku, Paryżu czy Londynie) stworzą jury, które będzie potrafiło narzucić swój gust reszcie świata. Wnioski dla utalentowanych prowincjuszy nie napawają więc optymizmem.
Zadajmy sobie pytanie w takim razie. Jest jeszcze jakieś „centrum”, czy też już go nie ma? Czy rozpływanie się owego „centrum” jest zjawiskiem aż tak tragicznym i godnym naszej rozpaczy? Wydaje mi się, że dopóki żyje jeszcze Marcel Reich-Ranicki i jego rozmówcy z „Literarische Quartät", ktoś w Niemczech jeszcze będzie narzucał normy gustu literackiego. Czy owe normy były faktycznie normami i czy były obiektywne, to już sprawa wielce dyskusyjna. W Polsce też wcale nie brakuje ludzi, którzy kreują się na dyktatorów gustów literackich (np. Stefan Chwin czy Kazimiera Szczuka). Narzucenie kanonu to wielka władza, choć z drugiej strony jest to władza o dość ograniczonym zasięgu (niestety ludzi czytających jest dziś zdecydowanie mniej niż tych, którzy do książki sięgają rzadko), a z drugiej opiera się na niezbyt szlachetnych podstawach, bo niby dlaczego profesor Iksiński, a nie Igrekowski? Dlaczego redaktor Nowak, a nie Kowalski? Na jakiej zasadzie wyłania się tych, którzy wypowiadają się autorytatywnie na tematy gustów, o których Rzymianie nie dyskutowali?
Znamy z historii przypadki, że strażnicy kanonu hamowali rozwój sztuki. Akademia Francuska odsądzała impresjonistów od czci i wiary. Czy mieli w takim razie dobijać się do niej do końca swoich dni bez nadziei na zmianę upodobań sztywniaków na postumentach? Stworzyli własną galerię, która stała się nowym centrum. W literaturze i w ogóle sztuce nie ma oczywiście miejsca na demokrację i schlebianie gustom prostym, ale „centralizacja władzy” nad czymś tak dynamicznym i z definicji nie znoszącym petryfikacji, jak działalność artystyczna, na dłuższą metę nie służy niczemu dobremu. Skrajnym przykładem usztywnienia kanonu była sztuka starożytnego Egiptu, gdzie oprócz krótkiego okresu amarneńskiego (panowanie Echnatona i kultu Atona), przez trzy tysiące lat nic się nie zmieniło!
Jeśli artysta czuje, że ma coś do powiedzenia, a zazdrośnie strzegący swojej władzy strażnicy „centrum” nie chcą go dopuścić do ekskluzywnego klubu, ma prawo do zorganizowania własnego klubu z własnymi normami, poetyką i definicją tego, co wartościowe (o mało nie napisałem „piękna”, ale przecież wielu artystom wcale nie piękno chodzi).
Krytyka, jaką z jaką możemy się zetknąć na łamach kolorowej prasy, czy weekendowych dodatków do renomowanych dzienników, bywa na różnym poziomie. Osobiście uważam, że teksty na temat literatury i sztuki, jakie można przeczytać w „Dzienniku”, „Rzeczypospolitej” czy „Gazecie Wyborczej” nadal są na nienajgorszym poziomie. Nie o to zresztą chodzi. Uważam, że nawet gdyby faktycznie teoretyzowanie na temat literatury w prasie uległo całkowitemu upadkowi, nie byłby to jeszcze koniec świata. Tak na marginesie, to tak się faktycznie może stać, ponieważ na świecie w ogóle obserwuje się upadek gazet w formie papierowej.
Trzeba sobie wreszcie wyraźnie powiedzieć, że pewne działania powoli, ale zdecydowanie znajdują sobie miejsce w Internecie. Jest to medium najbardziej egalitarne z możliwych. Każdy może stać się zarówno twórcą, jak i odbiorcą treści w nim publikowanych. Ponieważ sztuka egalitarna nie jest, już dzisiaj można zaobserwować wirtualne „ośrodki” wokół których skupia się zainteresowanie internautów, w których dyskutuje się poważne problemy, które tworzą „wirtualne społeczności”, czy też „środowiska”, które zastąpiły dawne wielogodzinne dyskusje w „Ziemiańskiej” czy jakiejś innej modnej wśród literatów i artystów kawiarni. Czy to dobrze, czy źle? Trudno to oceniać. Osobiście uważam, że jest po prostu inaczej. Świat Internetu to w końcu świat „czystych” idei, a więc, choć pewnie ludzie się nawzajem na siebie obrażają, to do pojedynków na pistolety między nimi nie dochodzi. Dyskusje natomiast bywają bardzo interesujące i pełne pasji.
To wokół pewnych stron internetowych będą się organizować ludzie zainteresowani tym, co ktoś napisał, zagrał, czy namalował. To już się dzieje, a chyba tendencja ta będzie wzrastać. Jednego „centrum” prawdopodobnie w Internecie nie będzie, ale liczba ciekawych miejsc, w których będzie można przeczytać ciekawy tekst literacki czy krytyczny, nie będzie zbyt wielka. Po prostu ludzie będą się skupiać wokół tych najlepszych, a słabsze umrą śmiercią naturalną.
Z drugiej strony, skąd wiadomo, co jest najlepsze…? Zawsze pozostanę niepoprawnym relatywistą estetycznym.
pan zawsze wchodzi na tematy ktorych nie mozna zmienic z punktu widzenia swiata nas otaczajacego.
OdpowiedzUsuńzaproponuje panu ksiazke jakby z otchlani ciemnosci a jak najbardziej realna:
http://ftp.die.net/mirror/hitman/index.html
28th.may 09 london
Ha! Faktycznie często to robię (nie zawsze!), ponieważ interesuje mnie w ogóle mechanizm działania różnych zjawisk. Mówiąc górnolotnie, interesuje mnie to, jak działa świat! Żeby coś można było zmieniać, należy wiedzieć w jakich granicach możemy w ogóle działać. Mniej więcej chodzi mi o to, że ludzie często wyrażają żal, że czegoś nie ma, a to coś zawsze było tylko pobożnym życzeniem, czyli wytworem naszych dobrych chęci, co z realnym światem niekoniecznie ma wiele wspólnego. Próby zmian, jakie dokonujemy, często robią wrażenie beznadziejnych, bo kiedy już wydaje nam się, że doszliśmy do jakichś konstruktywnych wniosków i że wiemy, co robić, pojawiają się ludzie, którzy albo mają przeciwne zdanie, albo w ogóle nas nie rozumieją. Tych ostatnich należałoby nauczyć naszego myślenia, ale to wymaga czasu i często grozi pokusą totalitaryzmu z naszej strony. Sprawa wydaje się beznadziejna, ale wydaje mi się, że sensem życia istoty, która jest człowiekiem, a nie tylko biologicznym gatunkiem homo sapiens, jest nieustanne podejmowanie tego nieustannego wysiłku. Na przestrzeni kilku pokoleń postęp jest już widoczny. W końcu nie chcielibyśmy żyć w XVIII wieku.
OdpowiedzUsuńCo do "Hit Mana", okazuje się, że książki i filmy mają ogromny wpływ na naszą psychikę. "Dziennik - Polska, Europa, Świat" z 23-25 maja publikuje ciekawy artykulik na ten temat autorstwa Mariusza Janika: "Seryjne mordy z Herculesem Poirot w tle". To jest w ogóle ciekawy temat do dyskusji, ponieważ od dobrych kilkunastu jeśli nie kilkudziesięciu lat prowadzi się dyskusje na temat treści programów telewizyjnych i filmów. Twórcy tych ostatnich twierdzą, że to nie ich wina, że jakiś psychol zacznie się wzorować na ich postaciach, ale to, co się daje łatwo zaobserwować, to eskalacja przemocy na ekranie. To tak jakby widzowi z roku na rok dawano coraz silniejszy narkotyk. A daje się go, bo jest zapotrzebowanie. Z kolei zapotrzebowanie bierze się z chęci doświadczenia czegoś jeszcze silniejszego i robi się błędne koło.