Sprawy Afryki odłóżmy na jakiś czas i zastanówmy się dzisiaj nad czymś z nieco innej beczki. Muszę się przyznać, że jako typowy produkt „Gazety Wyborczej” i ideologii, jakiej hołdowało wielu ludzi mojego pokolenia, przez wiele lat byłem zwolennikiem niczym nie skrępowanego wolnego rynku. Nadal chyba jestem, bo złości mnie bezduszność i głupota pewnych przepisów, a jeszcze bardziej te same cechy u istot żywych, czyli urzędników. W stosunkach opartych na pieniądzach wszystko wydaje się prostsze – może nie łatwiejsze, ale bardziej przejrzyste. Rzeczywistość pokazuje jednak niejednokrotnie, że z tą przejrzystością wcale do końca tak nie jest, prywatyzacja niekoniecznie prowadzi do podniesienia jakości produkcji, nie mówiąc już o zarobkach pracowników itd. itd.
Nie do końca jestem wyleczony z liberalizmu. Nadal uważam, że ludzie przedsiębiorczy, pomysłowi i chętni do działania, muszą mieć pełną swobodę manewru, ponieważ to takie jednostki są w stanie tworzyć firmy i miejsca pracy. Nie uważam już jednak, że w imię czystej ideologii należy prywatyzować dobrze funkcjonujące i zarabiające na siebie przedsiębiorstwa państwowe. Poza ideologią nie widzę tu większego sensu ekonomicznego.
Jeśli ktoś chce założyć prywatną lub społeczną szkołę, to uważam, że powinien mieć do tego pełne prawo. Jeżeli jednak ktoś zaczyna majstrować przy państwowym systemie oświatowym w celu jego „urynkowienia” to jest to powód do niepokoju. Szkoły nie mają na siebie zarabiać, ponieważ są wynikiem ogólnospołecznej woli posiadania wykształconych obywateli. Na to właśnie wszyscy się składami w postaci podatków, dzięki czemu państwo zapewnia darmową edukację, do której wszyscy mają wolny dostęp. Lansowany przez pewne środowiska „bon edukacyjny” jest niby rozwiązaniem rozsądnym, pieniądze niby „chodzą za uczniem” a szkoły mają motywację, żeby być dobre, bo tylko wtedy przyciągną więcej uczniów z ich „bonami”, czyli pieniędzmi. Obawiam się, że to tak nie działa. Solidne wykształcenie na poziomie podstawowym powinno mieć zapewnione każde polskie dziecko. Na poziomach wyższych wszystko powinno się opierać na predyspozycjach ucznia, bo nie każdy nadaje się i chce dochodzić do matury i iść na studia. Na koniec najlepsi powinni mieć prawo do darmowego wyższego wykształcenia, ponieważ jest to inwestycja całego społeczeństwa we własny kapitał ludzki. Po prostu każdy musi mieć szansę na dobre wykształcenie, a nie tylko ten, kto mieszka w pobliżu szkoły „renomowanej”.
Strategia stosowana w przypadku przedsiębiorstw, gdzie „najsłabsze ogniwo” odpada z gry, nie sprawdza się w przypadku szkół, bo filozofia prowadzenia tych ostatnich jest zupełnie inna. One nie mają generować zysków, tylko kształcić młodych obywateli, zdolnych do aktywnego uczestnictwa w życiu kraju. Na taką działalność szkół mamy się „zrzucać”, bo leży to w naszym wspólnym interesie.
Pomysły na prywatyzację oświaty w Stanach Zjednoczonych były już dawno „przerabiane”. Musimy bowiem pamiętać o tym, że pewne „rewelacyjne rozwiązania uczonych amerykańskich” nim do nas dotrą, zdążą być już sprawdzone, a często i skompromitowane w swojej ojczyźnie.
Thom Hartman, autor książki „Screwed” (ja bym ten tytuł przetłumaczył jako „Wyrolowani”) nie jest socjalistą w europejskim znaczeniu tego słowa. Nie można go też nazwać populistą, choć jego książka ma w wielu miejscach charakter antyliberalnej propagandy. Od typowych europejskich populistów czy lewicowców, Hartmana różni tylko jedna rzecz, która sprawia, że wymowa jego tekstu jest wybitnie amerykańska. O ile bowiem europejscy lewicowcy starego typu lub obecni populiści „pochylają się” nad losem najbiedniejszych, o tyle Harmana interesuje „klasa średnia”, która jest systematycznie „rolowana” przez rekinów wielkiego biznesu. Nie wzrusza się losem najuboższych, ale obawia się, że wkrótce ludzie, którzy stanowią najzdrowszą tkankę społeczeństwa amerykańskiego, czyli klasa średnia, mogą się stać warstwą ubogą. Zdrowa klasa średnia to myślenie obywatelskie, prospołeczne oraz powszechne poczucie odpowiedzialności za kraj. Do wykształcenia tejże właśnie klasy średniej niezbędny jest powszechny system oświatowy. Oddaję mu głos (tłumaczenie moje):
Darmowa oświata publiczna
Demokracja, jeśli ma przetrwać, wymaga wykształconej klasy średniej. Na tym najbardziej podstawowym poziomie, demokracja, jako jedyna wśród innych ustrojów politycznych, wymaga, by obywatele głosowali na przywódców kraju i strategie jego prowadzenia. Jeśli nie umiesz przeczytać karty wyborczej, jeśli nie jesteś dość dobry z matematyki, żeby zrozumieć argumenty ekonomiczne, jakie wygłasza polityk, jeśli nie znasz historii kraju i naszych praw, jak możesz decydować o tym, jak głosować?
Alexis de Tocqueville przybył do Ameryki w 1834 roku, żeby się dowiedzieć, w jaki sposób Amerykanie sprawiają, że ich demokracja działa. M.in. spotkał hodowcę świń, takiego prostego hreczkosieja, jak mniemał de Tocqueville, i zadał mu pytanie na temat polityki zagranicznej. I ten rolnik rozpoczął wnikliwą, pełną znajomości rzeczy perorę na temat polityki francuskiej. De Tocqueville wyciągnął z tego taki wniosek, że dobrze wykształcona ludność jest dla demokracji niezbędna, oraz że, w przeciwieństwie do ówczesnej Francji, znalazł taką właśnie tutaj.
Tego samego zdania był Jefferson. Popierał ogólnokrajowy program darmowej oświaty włącznie z poziomem uniwersyteckim. W liście z 1824 roku, wyjaśniał dlaczego: „Ten stopień [darmowej] oświaty dałby nam korpus wolnych ziemian (yeomen), przy tym posiadających solidną wiedzę, świetnie przygotowanych do stania się silną i pewną podporą rządu”.
Jefferson, wierny swym słowom, założył Uniwersytet Wirginii aby zapewnić darmowe wyższe wykształcenie yeomanom, jak nazywano w XVIII wieku klasę średnią. Państwowy system uniwersytecki powoli wzrastał by osiągnąć szczyt pod rządami Franklina Delano Roosevelta.
Ale nie przetrwał zbyt długo.
Gubernator Ronald Reagan w roku 1966 zakończył darmowe zapisy na studia na ostatnim uniwersytecie stanowym, który je oferował, czyli na Uniwersytecie Kalifornijskim. Dzisiejsze fundusze rządowe na szkolnictwo wyższe są na minimalnym poziomie, szczególnie w porównaniu z Europą i Japonią, gdzie w większości przypadków studia wyższe są darmowe, lub prawie darmowe. Chociaż nadal istnieją pewne zasiłki edukacyjne dla wojskowych, ale trudno je zebrać, znaleźć i zakwalifikować się na nie (w dodatku w większości przypadków i tak trzeba płacić). Pod rządami George’a W. Busha, nawet program pożyczek studenckich uległ znaczącym cięciom, zaś uprawnienia do stypendiów dla studentów o niskich dochodach, zwane Pell Grants, zostały drastycznie zmniejszone. Np. w samym roku 2004 Bush pozbawił prawa do Pell Grants osiemnaście tysięcy studentów.
Obecnie administracja Busha chce sprywatyzować również oświatę na poziomie podstawowym i średnim. Bush opowiada się za zastąpieniem darmowej oświaty publicznej „bonami edukacyjnymi”, dobrymi dla szkół prywatnych, łącznie ze szkołami parafialnymi i tymi nastawionymi na zysk. Jego ustawa No Child Left Behind („nie zapomnimy o żadnym dziecku”) określiła trzydzieści siedem sposobów, na jakie szkoła publiczna może upaść. Upadek szkoły sankcjonuje ustawa, do której dochodzi brak funduszy, tak że szkoły, które potrzebują najwięcej pomocy, otrzymują jej najmniej. Do września 2004 na tę listę zostało już wpisane 36% kalifornijskich szkół. No Child Left Behind, zamiast stać się programem ulepszenia oświaty publicznej, to projekt zamordowania systemu szkolnictwa publicznego.
Thom Hartmann, Screwed: The Undeclared War Against the Middle Class—And We Can Do About It, San Francisco 2006
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz