Dlaczego akurat to mi się przypomniało? Otóż dzisiaj wybrałem się z rodziną na krótki spacer do białostockiego parku, czyli "na Planty". A tam z okazji święta państwowego festyn. Jako dziecko bardzo lubiłem festyny i pieczoną kiełbasę z grilla z musztardą w czasach, kiedy grillowanie nie stało się jeszcze tak powszechną "plagą". Jako dziecko lubiłem też pochody pierwszomajowe, które powodowały we mnie żadnych skojarzeń politycznych, ale barwny przemarsz Piotrkowską malowniczych grup cudzoziemskich studentów (w Łodzi była przecież "Wieża Babel", czyli Studium Języka Polskiego dla cudzoziemców, którzy po opanowaniu podstaw naszego języka albo zostawali na studiach w Łodzi, albo rozjeżdżali się po uczelniach w innych miastach ), olbrzymie kukły światowych polityków, np. ówczesnego prezydenta USA, Richarda Nixona. Mnie do dziś utkwiła w pamięci olbrzymia głowa Mosze Dajana, izraelskiego generała z opaską na miejscu po oku. Grały orkiestry - od tramwajarskich po dixielandowe. Maszerowali lub jechali malowniczymi powozami i dorożkami wszyscy aktorzy łódzkich teatrów, z których wielu znało się z telewizji. To było przeżycie. To był dotyk świata, który stanowił odskocznię monotonii gierkowskiej rzeczywistości. Ustawialiśmy się z rodzicami najczęściej przy sklepie z odzieżą dziecięcą "Jacek i Agatka", którego już dawno nie ma, i chłonąłem wrażenia barw i niezwykłych ludzi.
W starszych klasach podstawówki przestałem chodzić oglądać pochód, bo jakoś straciły dla mnie swoją siłę przyciągania. W liceum natomiast jakiekolwiek zainteresowanie pochodem byłoby obciachem, bo do IV LO w Łodzi poszedłem w roku 1980, a więc "Solidarność". Od tego czasu nic już nie było takie jak przedtem. Pochody (podobno) stały się faktycznie tylko manifestacjami poglądów politycznych związanych z PZPR, a więc demonstracjami czegoś, z czym normalny nastolatek nie chciał mieć nic wspólnego.
Niedawno usłyszałem w radio wypowiedź mojego rówieśnika, albo człowieka nieco młodszego, który wspominał przymus, pod jakim uczniowie szkół musieli brać udział w pochodach pierwszomajowych. Być może było tak w innych miastach, a może w innych szkołach, ale ani szkoła podstawowa nr 32 na Kopcińskiego, ani IV LO nigdy od nas czegoś takiego nie wymagały.
Wiem, że niektórzy z moich nauczycieli zarówno w podstawówce, jak i w liceum byli partyjni, a niektórzy nawet bardzo, ale manifestacji wierności partii komunistycznej typu uczestnictwa w pochodzie od uczniów nikt nie żądał.
Rozpisałem się o tym 1 maja, ale to wcale nie o to święto chodzi. Rzecz w tym rodzinnym świętowaniu. W każdych czasach bywały chwile, w których ludzie chodzili z rodzinami na spacer, na którym wydawali pieniądze na różne atrakcje dla dzieci. Dla tych ostatnich to bardzo miłe wspomnienia. Dla dorosłych zresztą też takie spacery i spotkania ze znajomymi na festynie, to doświadczenia wielce sympatyczne. Często jest tak, że takie miłe chwile docenia się po jakimś czasie, m.in. jako reminiscencje szczęśliwego dzieciństwa. Na codzień poddajemy się paskudnemu nałogowi, jaki został Polakom zaszczepiony w czasach komuny - narzekania na wszystkich i wszystko dookoła. Często nie umiemy sami przed sobą się przyznać, że oto jest fajnie. Ja nie mówię, żeby popaść w jakieś kretyńskie samozadowolenie, ale docenienie tego, co jest dobre.
Dzisiaj na białostockich Plantach była olbrzymia scena z najrozmaitszymi zespołami muzycznymi i tanecznymi, były konkursy wiedzy, wzdłuż alejek przedstawiciele ościennych gmin wiejskich wystawili swoje smakołyki - chleby, kiełbasy, miody, sękacze i inne ciasta. Były oczywiście lody i wata na patyku, bez której żaden festyn obejść się nie może. Swój sprzęt pokazywała policja, saperzy i żadnarmeria wojskowa. Wystawiono dziesiątki ogródków piwnych, w których ludzie popijając złocisty napój uśmiechali się do siebie. Jestem przekonany, że na nic nie narzekali.
Po latach zakazu obchodów święta 3 maja, już w wolnej Polsce podnosiły się głosy, że ten dzień nadal nie dociera do świadomości Polaków, że się go należycie nie obchodzi. Mogę dziś zaświadczyć, że się obchodzi i to obchodzi tak, jak obchodzić się powinno. Jest to jeden z nielicznych dni w roku, kiedy ludzie mogą poczuć się zrelaksowani, a może nawet szczęśliwi. Jest to bardzo cenne.
Przed wojną "bida aż piszczała", ale ludzie potrafili się cieszyć tym co mieli, drobnymi przyjemnościami, a festyn to już była wielka przyjemność. Ta sielanka długo nie trwała. Po wojnie często nie pamiętano tej "bidy", ale te wesołe chwile. Nie chciałbym, żebyśmy doceniali to, co się teraz dzieje, kiedyś, kiedy być może będzie inaczej. Mam nadzieję, że będziemy w Polsce żyć coraz lepiej, bo bez takiej nadziei trudno w ogóle żyć. Mimo to chciałbym, żebyśmy już teraz umieli dostrzec, że dzisiejszy dzień na Plantach był chwilą dobrą, która świadczy o tym, że mimo paniki, jaką w związku ze światowym kryzysem gospodarczym rozsiewają media, są momenty, w których żyje się fajnie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz