Pewnego razu rozmawiałem z ciotką o pracy na wyższej uczelni. Ciotka chciała rozwiać pewne wątpliwości, a raczej potwierdzić swoje przekonanie co do bzdurności tego, co niedawno usłyszała od pewnej znajomej. Mianowicie znajoma mojej ciotki powiedziała jej, że ich wspólna znajoma, która jest właścicielką dość dobrze prosperującego biznesu, co miesiąc wysyła swojemu synowi 2000 złotych na życie. Syn tej pani nie jest ani studentem, ani bezrobotnym, ani inwalidą, ani tym bardziej jakimś lumpem czy nierobem. Pracuje na stanowisku asystenta w prywatnej uczelni.
- Ona mówi, że on miesięczne zarabia 1500 zł. Prawda to? Chyba coś gada od rzeczy, prawda? – pyta ciotka, prawie pewna, że zaraz potwierdzę niedorzeczność relacji jej znajomej.
Przez jakiś czas nie wiedziała co powiedzieć, kiedy prawdopodobieństwo takiej sytuacji w pełni potwierdziłem.
Od 1999 roku nie mam nigdzie etatu. Pracuję na zasadzie własnej działalności gospodarczej. Co roku we wrześniu przeżywam stres, czy uda mi się uzbierać odpowiednią liczbę godzin na różnych uczelniach, ale do tej pory było tak, że już w pierwszym tygodniu października okazywało się, że mam tych godzin tyle, że nie ma czasu na życie towarzyskie. (Czasami znajomi próbują mnie wyciągnąć na piwo do pubu, a ja odmawiam, przez co utrwala się mój obraz jako człowieka nieimprezowego. Może to i dobrze, choć ci, którzy znają mnie dłużej, wiedzą dobrze jak fałszywy jest to obraz.)
Obecnie mój stres jest w stanie wielkiej intensywności, bo tych godzin nadal nie ma tyle, co trzeba, ale jeszcze nie wpadam w panikę. Nie o tym jednak chciałem dzisiaj napisać.
Otóż przy tej mojej „łatanej” metodzie, tzn. przy „patchworku” rozmaitych zajęć w różnych szkołach, do tej pory udawało mi się zarobić na nienajgorsze życie. Co prawda nie mam luksusowego samochodu, ani nie wybudowałem domu, ale np. stać mnie na książki i na fajne wakacje z rodziną, co daje mi wielką satysfakcję.
Kiedyś czytałem psychologiczny artykuł popularnonaukowy na temat tego, co powoduje największy stres. Po śmierci bliskich osób i po rozwodzie, na kolejnym miejscu stawiano zmianę pracy i wszystko, co się wokół tego dzieje. Podobno człowiek, który musi zmienić miejsce pracy, przeżywa niesamowicie bolesny stres. Pomyślałem sobie, że przecież dla mnie jest to coroczna rutyna. Co prawda najczęściej znajduję godziny w miejscach, gdzie już pracowałem, ale średnio co trzy lata następuje zmiana jednego z tych miejsc.
Stwierdziwszy, że dosyć mam tego stresu zacząłem myśleć o etacie na którejś z uczelni. Nie jest to sprawa łatwa, bo od pewnego czasu w ramach oszczędności liczba nowych pracowników zatrudnianych na etacie się zmniejsza, co mnie specjalnie nie dziwi. Gdybym był właścicielem jakiejkolwiek firmy, jak ognia unikałbym zatrudniania kogokolwiek na tej zasadzie. Przecież oprócz wypłaty, trzeba odprowadzić ZUS i podatek, o których pracownik nawet nie wie, ale dla pracodawcy to musi być finansowy ból.
W każdym razie moi koledzy pracują na etatach i wiem, że ich zarobki potrafią się wahać od 900 do 1200 złotych na rękę (pracownika etatowego coś takiego, jak zarobek brutto w ogóle nie interesuje). Kiedy do tej wypłaty można sobie dorobić, to nie jest to najgorsze rozwiązanie. ZUS jest zapłacony, więc dodatkowy zarobek to czysty zysk. Nie zawsze jednak jest jak dorobić, zwłaszcza kiedy władze twojej uczelni żądają podpisania „lojalki”, że się nie będzie pracować u konkurencji. W dodatku bywają tacy przełożeni, którzy np. organizują dodatkowe zajęcia dla pracowników, nie mające nic wspólnego z pracą dydaktyczną ani naukową, w tym zebrania, na których się okazuje, że owi przełożeni nie mają zbyt wiele do powiedzenia, ale powiedzieć jednak chcą i do tego potrzebują publiczności.
Praca na etacie daje pewne złudne poczucie bezpieczeństwa. Moi koledzy, którzy już byli zatrudnieni na etatach, w pewnym momencie zostali poproszeni o rezygnację z tej formy zatrudnienia ze względu na sytuację finansową uczelni. Etat więc niczego nie gwarantuje. Z drugiej strony mniejsza liczba godzin dla mnie w tym roku wynika z konieczności „dopensowania” (czyli zapewnienia pracownikom etatowym przepisowej liczby godzin pracy).
Jak już wspomniałem, są pewne dziedziny, w których istnieje możliwość dorobienia sobie zajęciami dodatkowymi poza uczelnią. Jeżeli jednak ktoś jest specjalistą w dziedzinach, na które nie ma popytu w świecie pozaakademickim, to specjalnych możliwości nie ma. A wtedy, zanim zostaniesz profesorem (bo wtedy już pobory są godziwe), musisz albo głodować, albo liczyć na wsparcie od rodziców. W końcu skoro cię utrzymywali przez całe studia, to przecież w strukturze ich wydatków fakt ich skończenia niczego nie zmienia. (To taki gorzki żarcik).
Napisałem o tym wszystkim pod wpływem artykułu, jaki dziś rano przeczytałem w Onecie. Chodzi o ranking najgorzej opłacanych stanowisk w 2009: http://biznes.onet.pl/ranking-najgorzej-oplacanych-stanowisk-w-2009-roku,18563,3700595,1,prasa-detal
Firma Sedlak&Sedlak najwyraźniej zapomniała o stanowisku asystenta prywatnej wyższej uczelni.
Jako szczęśliwa posiadaczka "ciepłego etatu" na prywatnej wyższej uczelni, powiem tylko, że jest on całkiem wygodny dopóki nie próbuje się pracować naukowo. Godzin dydaktycznych nie jest znowu aż tak dużo. I rzeczywiście można sobie dorobić. Po to, żeby na poważniej zająć się pracą naukową, z dorabiania, a przynajmniej dużej jego części, trzeba jednak zrezygnować. I wtedy pensja (w wys. 1200 zł netto) okazuje się głodowa, a dług na karcie kredytowej niepokojąco rośnie...
OdpowiedzUsuń"Najwspanialszym krajem na świecie byłby kraj, w którym by przeznaczano tyle pieniędzy na edukację, co na wojnę" - Malcolm X
OdpowiedzUsuń