Antysemityzm, jak każde zgeneralizowane uprzedzenie, jest zjawiskiem niegodnym i podłym. To trzeba wyraźnie stwierdzić. Nie ogranicza się ono tylko do wielu Polaków, bo występuje w wielu krajach Europy i obu Ameryk. W Polsce jednak, choć byłoby niesprawiedliwym uproszczeniem przypisywanie go wszystkim Polakom, często jest tak naturalnym sposobem myślenia, jak to że trzeba np. zarabiać na chleb.
Uważam, że nie wolno w imię poprawności politycznej unikać wszelkiej krytyki konkretnych Żydów, albo ich organizacji, podobnie jak nie wolno obojętnie przyglądać się polityce państwa Izrael wobec Palestyńczyków. Każde konkretne draństwo musi być nazwane po imieniu i napiętnowane. Ale problem jest właśnie w generalizacji. Całe niebezpieczeństwo zjawiska polega na zautomatyzowanym obciążaniu przedstawiciela jakiejś grupy, w tym wypadku Żydów, winami za wszelkie złe rzeczy popełnione przez innych jej przedstawicieli. Nie czułbym się dobrze, gdyby jakiś Niemiec mnie nazwał złodziejem samochodów, to jasne.
Źródła antysemityzmu, który początkowo wywodził się z chrześcijańskiej judeofobii, a później przerodził się w biologiczną ksenofobię są dość łatwe do prześledzenia i socjologowie oraz psychologowie społeczni napisali na ten temat setki prac naukowych.
Kiedy toczy się dyskusja na temat polskiego antysemityzmu czy żydowskiego antypolonizmu, bo takie zjawisko jak najbardziej istnieje, to jest dobrze, bo oznacza, że nadajemy naszym fobiom formy zracjonalizowane i wyrażając je, a także poddając weryfikacji w postaci kontrargumentów innych uczestników dyskusji, mamy szansę dojść do jakichś pozytywnych wniosków i porozumienia, choć oczywiście równie dobrze taka dyskusja może się przerodzić w wykrzykiwanie wzajemnych oskarżeń i inwektyw.
Kiedy jednak dyskusja się nie toczy, a uważa się, że pewne rzeczy już mamy załatwione, że osiągnęliśmy już taki etap cywilizacji, że nie ma potrzeby mówić o problemie, bo go już nie ma, może się okazać, że antysemityzm wylezie z nas w najmniej spodziewanym momencie.
Pochodzę z łódzkiej rodziny robotniczej, w której o żadnym Żydzie nikt dobrego słowa nie powiedział. W opowieściach starszego pokolenia Żydzi to byli albo bogacze-fabrykanci, albo geszefciarze-oszuści, albo zawszeni handlarze starzyzną. Potem doszedł jeszcze typ stalinowskiego ubeka. Czy można zaprzeczyć faktom? Oczywiście nie. Czy można mieć pretensje do kolegi z pracy, że jego współwyznawcy oszukali kogoś z naszych przodków przy sprzedaży marynarki? Oczywiście też nie!
W ostatnich dniach żyliśmy w Białymstoku zaginięciem Radosława Poczykowskiego. Jak się okazało, popełnił samobójstwo. Nie znałem go osobiście, więc poszperałem po Internecie, w celu znalezienia jakichś zdjęć zaginionego socjologa. M.in. trafiłem na jego blog, a na nim tekst pt. „Tęsknię za Tobą Żydzie”. Przypomniał mi się wtedy wywiad z Szewachem Weissem, wówczas jeszcze ambasadorem Izraela w Polsce, a także jego rozmowę z Lechem Wałęsą, czy Polacy nie czują się „osieroceni” będąc pozbawieni licznej przedwojennej mniejszości żydowskiej. Nie pamiętam już, co odpowiedział Wałęsa, prawdopodobnie coś takiego, co mogłoby zadowolić ambasadora, ale pamiętam, że ówczesny prezydent nie czuł się zbyt komfortowo odpowiadając na to pytanie. Ja też bym się nie czuł. Ta rozmowa Weissa z Wałęsą zbiegła się w czasie z nadaniem przez któryś z prywatnych kanałów telewizyjnych filmu dokumentalnego o ulicy El-Khalidiya w Jerozolimie, który pokazywał jak Żydzi (nie żołnierze, ale młodzi ludzie w strojach ortodoksyjnych) dosłownie wyrzucali na bruk rodziny arabskie głośno szydząc z Islamu. Kiedy Szewach Weiss spytał Wałęsę o to „osierocenie”, moją pierwszą reakcja było pytanie, czy Izraelczycy czują się osieroceni przez nieobecność ich arabskich sąsiadów na ulicy El-Khalidiya.
Moja reakcja była jednak stereotypowa, bo powiązałem dwa zupełnie oddzielne zjawiska, skojarzyłem je ze sobą i wyciągnąłem wniosek, który wydawał się logiczny. Mimo to, że moje ówczesne rozumowanie było niezbyt sprawiedliwe, cały problem „osierocenia” leży w sferze metafory i jako taka jest trudna do dyskutowania.
Otwarcie przyznaję, że żadnego poczucia „osierocenia” ani „tęsknoty” za społecznością żydowską w Polsce nie odczuwam na takiej zasadzie, jak nie odczuwam tęsknoty za Scytami, Fenicjanami czy w ogóle ludźmi, których nigdy nie znałem. Wychowałem się w Polsce powojennej, a w 1968 roku miałem trzy lata. Nie znałem i nadal nie znam osobiście jakiejś szerszej grupy Żydów, więc trudno, żebym tęsknił za kimś, kogo osobiście nie znałem. Stawianie tego typu pytań, jakie Szewach Weiss zadał Wałęsie, jest trochę na zasadzie „dlaczego zachwyca nas Słowacki”, kiedy niektórzy w duchu odpowiedzą „no przecież nie zachwyca!” Trzeba odpowiedzieć coś miłego, bo nie jesteśmy chamami, ale czujemy się nieco zażenowani wysokim stopniem metaforyczności problemu, który przedstawia się jednak jako jak najbardziej realny i namacalny.
Ś.p. Radosław Poczykowski napisał bardzo ładny tekst, ale wg mnie nieprzekonujący, naiwny i naciągany. Kiedy skracam sobie czasami drogę od ulicy Legionowej w kierunku Suraskiej i przechodzę przez podwórko za budynkiem PZU w Białymstoku, mijam pomnik upamiętniający spaloną przez Niemców synagogę. Zawsze, i uwierzcie mi, nie ma w tym cienia kokieterii z mojej strony, zawsze ogarnia mnie zaduma na temat tej bardzo dużej przedwojennej społeczności żydowskiej, jaka zamieszkiwała Białystok, a którą w ciągu kilku lat zmieciono z powierzchni ziemi. Zawsze idąc ulicą Malmeda przypomina mi się historia Icchaka Małmeda, który oblał kwasem granatowego policjanta, a ten z kolei, oślepiony, postrzelił swojego kolegę.
Białystok to miasto, którego przedwojenna siatka ulic, przedsiębiorstw czy kin bardzo różniła się od dzisiejszego. W Internecie można znaleźć przedwojenny film dokumentalny o żydowskim Białymstoku. To są rzeczy niezwykle ciekawe, wręcz fascynujące a niekiedy wzruszające, ale czy można mówić o tęsknocie ze strony współczesnych Polaków? Rozumiem tych nielicznych Żydów, którzy obecnie mieszkają w Polsce. Rozumiem starszych ludzi, którzy mieli przyjaciół Żydów, za którymi pewnie tęsknią, ale ja, ani nikt z mojego czy młodszego pokolenia nie powinien udawać uczuć, które naturalnie zrodzić się nie mogły. Podobnie nie pojmuję antysemityzmu wśród ludzi młodych, którzy nie mają żadnych podstaw do obwiniania akurat Żydów za zło, które w ich mniemaniu spotyka Polskę czy ich samych – to jest kompletna paranoja.
Nie oszukujmy się, wielu przedstawicieli starszego pokolenia nie tylko za Żydami nie tęskni, ale jest zadowolona z tego, że w Polsce mniejszości etniczne i religijne są zdecydowanie MNIEJSZOŚCIAMI, nawet w obrębie konkretnych regionów, czy miast (w przedwojennym Białymstoku Żydzi stanowili większość). Część z nich to zdecydowani antysemici starego typu. Wśród takich ludzi się wychowałem i choć niejednokrotnie w rozmowach przeciwstawiam się ich stereotypowemu myśleniu, nie jestem też w stanie się od nich odciąć, bo to są skądinąd porządni ludzie. (Wiem, wiem, ktoś może od razu powiedzieć, że „tacy porządni ludzie byli w Jedwabnem”, ale odpowiadam – tak, właśnie tak, i na tym polega tragedia, czyli sytuacja bez prostego rozwiązania). Nie jestem w stanie ich zreformować, ale myślę, że jestem w stanie kontrolować siebie samego. Antysemickie memy mam zaszczepione, choć uważam się za człowieka otwartego. To, że za antysemitę się nie uważam, jest wynikiem wpływu pewnych wspaniałych ludzi, których poznałem w ostatnich latach liceum i na studiach, ale również pewnego procesu rozumowego. Niestety nigdy nie wiem, czy w jakimś momencie (pisałem niedawno o pokusie przejścia na „ciemną stronę mocy”) zgorzknienia nie wylezie ze mnie myślenie podłe i prymitywne. Mam nadzieję, że to nie nastąpi, ale byłbym hipokrytą, gdybym powiedział, że antysemityzm jest mi kompletnie obcy. Kiedy więc słyszę o atakach brooklyńskich organizacji żydowskich na Polskę, staram się nie ulegać swojej „ciemnej stronie mocy”, która syczy „znowu ci Żydzi, jak to zwykle oni!” Staram się również od razu sprowadzić swoje myślenie na tory logiki, która każe odseparować żydowskich odpowiedników ojca Rydzyka od milionów normalnych ludzi, którzy żyją tak samo jak ja. Chciałbym, żeby to drugie przychodziło mi naturalnie, ale niestety tak nie jest. Mam jednak dobrą wolę i staram się jak mogę, żeby kierować się pobudkami szlachetnymi.
Obawiam się, że wielu Polaków ma ten antysemityzm dość dobrze zakamuflowany nawet przed samym sobą. Kiedy jest on jawny, przynajmniej możemy się do niego ustosunkować, wyśmiać, potępić, albo spróbować nawrócić na bardziej otwarte myślenie. Czasami jednak antysemicki tekst wyskakuje właśnie gdzieś z dna naszej „ciemnej strony mocy”, zwłaszcza tam, gdzie nasze ego czuje się zaatakowane. Tak się właśnie stało w przypadku pani profesor z UMCS, która do swojej koleżanki, która jej zwróciła uwagę na to, ze przedłuża zajęcia i blokuje salę, zwróciła się gwałtownie „Ty Żydówo!” Świadkowie mówią, że tak było, natomiast pani profesor temu zaprzecza. Jestem w stanie uwierzyć, że ona sama tak bardzo chce wyprzeć swój antysemityzm ze swojej świadomości, że autentycznie nie pamięta tej formy ataku na koleżankę-judaistkę. Antysemityzm, który przy okazji wydostał się na powierzchnię to jedna sprawa. Druga, choć ściśle z nią powiązana to pospolite chamstwo, które u profesora wyższej uczelni nie powinno się było pojawić.
Właśnie podpisałem list-petycję do tejże pani profesor.
http://www.petycjeonline.pl/petycja/do-p-dr-hab-profnadzw-umcs-barbary-jedynak/36/052bf3e081da104170b2ddfe574742f3
Też podpisałam, a ksenofobii w ogóle, z antysemityzmem się za bardzo nie spotkałam, jest na uczelniach bardzo dużo. Nie tylko wśród studentów, niestety.
OdpowiedzUsuń