Nie ukrywam, że reformy rządu Jerzego Buzka witałem z wielką nadzieją. W naiwności swojej uważałem, że nie wolno tkwić w de facto komunistycznym systemie i że trzeba zmieniać. Dzisiaj można na trzeźwo ocenić efekty tych reform.
Jedną z zasadniczych zmian, jakie wtedy przeprowadzono, było wprowadzenie w szkolnictwie systemu 6+3+3. Ponieważ coś podobnego funkcjonuje w krajach anglosaskich, wydawało mi się, że jest to świetny pomysł. Przekonywał mnie argument, że starsze klasy podstawówki, powinny być oddzielone od „maluchów”, że ich mentalność jest inna i że dla ich rozwoju umysłowego gimnazjum będzie lepsze.
Była to olbrzymia pomyłka. Pod względem wychowawczym gimnazjum okazało się totalną porażką. Uczeń klasy VII i VIII pozostający pod opieką tych samych nauczycieli z podstawówki, był łatwiejszy do wychowania. Oczywiście zawsze były i są łobuzy, ale jeżeli od klasy IV znał swoich nauczycieli i nauczył się ich szanować i najczęściej nadal ich szanował w ostatnich dwóch klasach. Idąc do gimnazjum, trzynastoletni dzieciak czuje się bardzo dorosły. Poznaje nauczycieli i bada na ile sobie może pozwolić (w podstawówce już to wiedział). Okazuje się, że często może sobie pozwolić na wiele.
Ponieważ nie ma żadnej selekcji, do jednej klasy w gimnazjum trafiają dzieci dobre w nauce i bardzo słabe. Nauczyciele, chcąc wyrobić statystyki, nieustannie przystosowują poziom wymagań do tych ostatnich. W ten sposób gimnazja to pierwszy etap, na którym następuje pomieszanie młodym ludziom w głowie poprzez podanie im sygnału „umiesz” (ocena pozytywna), podczas gdy nie umie. Bystre acz leniwe dzieciaki doskonale wiedzą, że nie umieją, ale za to nabywają bardzo niebezpiecznej świadomości, że można żyć nie wkładając w nic wysiłku. Te mniej bystre nie mają żadnej świadomości. Niedouczony gimnazjalista idzie do liceum, gdzie mechanizm rozumowania nauczycieli jest z konieczności taki sam – obawiają się, że jeśli będą cisnąć, to im młodzież ucieknie i stracą posady. Potem następuje powtórka tego samego na wyższej uczelni, zwłaszcza prywatnej. Gimnazja zafundowały nam młode pokolenia nie tylko nieuków (bo tacy byli w każdym pokoleniu), ale po prostu takich nieuków, którzy nie do końca zdają sobie sprawę, że są nieukami.
Całym osobnym zagadnieniem jest opracowanie programów dla poszczególnych szczebli szkolnych. A to się materiał powtarzał, a to coś istotnego wypadło. A w końcu stwierdzono, że np. w ostatnich dwóch klasach liceum uczeń nie musi już się uczyć historii.
Swego czasu w „Gazecie Wyborczej” pojawiły się artykuły mówiące, że najlepiej funkcjonujący system oświatowy w Europie, mianowicie fiński, stał się tak doskonały, kiedy Finowie przyjęli model z ówczesnej NRD (9+3). Faktycznie taki model w komunistycznych Niemczech Wschodnich funkcjonował. Napisałem email do fińskiego ministerstwa oświaty. Odpisali mi, podali linki do stron n.t. doskonałego fińskiego systemu, ale o wzorowaniu się na oświacie enerdowskiej nawet się nie zająknęli. Jak by nie było, czy się wzorowali, czy też nie, ten system się sprawdza.
Tymczasem pani minister Hall i jej czeladka proponują pójść drogą zachodnioniemiecką – gimnazjum ma być połączone z liceum. (W Austrii i wielu landach Zachodnich Niemiec obowiązuje model 4+8). Nie wiem, jakie pozytywne zmiany miałaby taka zmiana przynieść. Wychowawczo nie wróżę tu niczego dobrego – konfrontacja 13-latków z 19-latkami niekoniecznie wyjdzie na korzyść tym pierwszym. Jaki program miałaby realizować taka sześcioletnia szkoła średnia, zupełnie nie wiem, zwłaszcza przy pomyśle, że dwa ostatnie lata liceum to już przygotowania do studiów. Może więc zrobić coś na wzór Anglii, gdzie faktycznie dwa ostatnie lata poświęca się na garstkę przedmiotów bezpośrednio potrzebnych do przyjęcia na wymarzony kierunek na wyższej uczelni.
W całej tej radosnej pomysłowości ministrów oświaty jak zwykle najbardziej zdezorientowany jest szeregowy nauczyciel. Ale jest w tym i jakaś pozytywna iskierka – pracownicy ministerstwa, kuratoria, wojewódzkei, miejskie itd. wydziały oświaty będą miały roboty od cholery. Urzędnicy będą do tego niezbędni. Przecież oprócz całej papierkowej roboty związanej z reorganizacją całego systemu, trzeba będzie organizować szkolenia dla dyrektorów oraz dla nauczycieli. Będzie się działo dużo. To, że gdzieś w całym tym bałaganie ktoś będzie chciał kogoś czegoś nauczyć, jest najmniej istotne.
Jeżeli ktoś się pogubił w tym, co się dzieje w oświacie, proponuję wrócić do podstawy procesu nauczania, do której cała nauka pedagogiki i metodyk poszczególnych przedmiotów to tylko przypisy. Otóż proces nauczania to czynność, w wyniku której ten, który umie więcej przekazuje swoją wiedzę temu, który umie mniej. To wszystko.
Trafna ocena gimnazjów. I szkół średnich też. System niemiecki będzie jeszcze większym błędem. Ja bym do tej twojej krótkiej definicji procesu nauczania dodała jeszcze prowokowanie do samodzielnego myślenia, bo w obecnym systemie nauczanie często ogranicza się do przerabiania podręczników i testów maturalnych oraz kształcenie umiejętności "trafienia w klucz". W klasach maturalnych to "trafianie w klucz", które generalnie polega na myśleniu sztampowym i nieoryginalnym, stanowi wręcz obsesję. W ubiegłym roku, pewnemu znajomemu maturzyście, zostały obcięte punkty z biologii za to, że nie użył konkretnego terminu, tylko jego synonimu! Czyż to nie absurd?
OdpowiedzUsuńSylwia