wtorek, 12 lipca 2011

Opowieści rodzinne, czyli dlaczego mój tata zawsze lubił Rosjan

Właśnie wróciłem z Łodzi, gdzie odwiedziłem swojego tatę, który po raz kolejny opowiedział mi kilka historii ze swojego życia. Tym razem usłyszałem również o kilku epizodach, które wcześniej się w jego opowiadaniach nie pojawiły.

Myślę, że wspominałem już, że mój tata, choć w czasach, do których ja sięgam pamięcią, do partii nie należał, do dziś ma wielki sentyment do komunizmu i wielką sympatię do Rosjan. Od dawna próbowałem rozgryźć te jego sentymenty, które przecież nie powinny się były oprzeć weryfikacji przez otaczającą nas w latach 70. i 80. rzeczywistość. To, że nigdy nie zapałał wielką miłością do "Solidarności", jestem w stanie zrozumieć. Natomiast dziwił mnie jego podziw dla sowieckiej Rosji, mimo, że znał repatriantów zza Buga (kiedy był leśniczym na Mazurach), od których niejedno mógł przecież o Armii Czerwonej usłyszeć. Fakty oczywiście przyjmował do wiadomości, ale tak je interpretował, że tak czy inaczej, w jego ocenie Rosjanie byli w porządku.

Podczas rozmowy, podczas której jestem raczej biernym słuchaczem, mój tata sam przyznał, że najprawdopodobniej jego sympatia do naszych wschodnich sąsiadów bierze się stąd, że nigdy od nich nie doświadczył niczego złego, a wręcz przeciwnie. Myślę, że największy wpływ na wyrobienie sobie nie tyle opinii, co pewnych uczuć wobec pewnych ludzi, mają doświadczenia z dzieciństwa.

Otóż 19 stycznia 1945 roku, kiedy wojska sowieckie wkroczyły do Łodzi, mój tata ze swoją siostrą i babcią mieszkali na Chełmach (wieś między Łagiewnikami a Helenówkiem). Zostali tam wysiedleni z ulicy Krzyżowej, gdzie mój pradziadek Władysław Moszczyński (ojciec babci) miał duży dom. Ta część Bałut została bowiem przeznaczona na getto dla łódzkich Żydów. Dziadek (ojciec taty) został wywieziony przez Niemców "na roboty", jak to się mówiło, do Pyrzyc na Pomorzu. Dosłownie w przeddzień wkroczenia Armii Czerwonej przyjechał z grupą innych robotników do Łodzi, gdzie został przysłany w celu zabrania maszyn z fabryki (niestety nie wiem z której) i wywiezienia ich do Pyrzyc. Nie wiem, co się stało z ich niemieckim nadzorem, ale w każdym razie dziadek już do Rzeczy nie wrócił, ponieważ Łódź została zajęta dosłownie następnego dnia przez Rosjan.

Mój tata miał wówczas 9 lat i biegał ze swoimi saneczkami wraz z innymi dziećmi wzdłuż drogi (szosa z Łagiewnik do Zgierza) podziwiając sowieckie czołgi. Pierwszego dnia zatrzymał się przy nim "ruski" czołg. Wychylił się sołdat i rzucił mu sporą paczkę, która zajęła całe sanki. Po przyciągnięciu ich do domu, okazało się, że był to towar wówczas luksusowy, a mianowicie zapałki.

Innym razem, nie wiem czy tego samego dnia, czy następnego, znowu zatrzymał się przy nim sowiecki czołg. Tym razem żołnierz dał mu nieco mniejszą paczkę, ale za to pełną tabliczek czekolady.

Trzecia przygoda miała miejsce już kilka dobrych dni (jeśli nie tygodni) po zajęciu Łodzi przez wojska sowieckie. Włócząc się ze swoimi saneczkami, tata trafił na kłótnię między dwoma mężczyznami, próbującymi wyrwać sobie sporego prosiaka. Obaj walczący o żywe jeszcze mięso mieli za sobą grupy aktywnych kibiców. Obecni byli również obojętni gapie przywabieni nieoczekiwaną rozrywką, w tym jakiś człowiek z konnym wozem. Na dodatek świadkiem kłótni i szarpaniny był rosyjski żołnierz, którego tata dobrze zapamiętał z powodu olbrzymich wąsów, ale nie w typie Stalina, tylko rozrastających się aż po uszy.

Rosjanin ponuro przyglądał się kwiczącemu wniebogłosy prosiakowi, po czym wyjął pistolet, co spowodowało nagłą ciszę po obydwu stronach sporu. Mężczyzna podszedł do prosiaka i strzelił mu prosto w głowę, czym z kolei doprowadził do rozpierzchnięcia się obu stron konfliktu. Nikt przecież nie wiedział co "ruskiemu", być może w dodatku pijanemu, mogło strzelić do głowy. Tymczasem ten dźwignął zabite zwierzę i położył je na sankach mojego taty. Nie była to wielka świnia, ale i tak była zbyt ciężka, żeby mógł ją dociągnąć do domu dziewięcioletni chłopak. Nieoczekiwanie pomógł mu chłop z wozem konnym, który był przypadkowym świadkiem całego zdarzenia. Tata przywiązał swoje saneczki do jego wozu, a jego właściciel zawiózł go wraz z zabitym prosiakiem pod sam dom. Nie były to czasy sentymentów, a spór o prosiaka bardzo dobrze pokazuje, że ludzie przy okazji zdobywania pożywienia dla siebie i swojej rodziny, byli gotowi na wiele. Człowiek z koniem i wozem okazał się jednak zupełnie bezinteresowny i nie próbował oszukać dzieciaka, choć przecież bez trudu mógł.

Babcia, którą sam pamiętam jako świetną kucharkę, od razu przystąpiła do czynności masarskich, a rodzina miała jedzenia na ponad tydzień. Trzeba dodać, że podczas niemieckiej okupacji mięsa praktycznie nie jadano. Mój tata, który mięso lubi odkąd pamiętam, stwierdził, że niewykluczone jednak, że fakt iż nigdy w dzieciństwie nie chorował, zawdzięczał wegetariańskiej diecie. Z braku białka i tłuszczu zwierzęcego zjadano olbrzymie ilości ziemniaków. Do tego marchew, kapusta i brukiew. To ostatnie warzywo moja babcia uważała za obyczaj kulinarny typowo niemiecki. Sama uważała tę roślinę za typowo pastewną i po wojnie nigdy w naszej rodzinie już brukwi nie jadano, a ja również znam ją tylko z opowieści.

Już jako uczeń technikum leśnego w Rogozińcu tata wracał do internatu z wakacji, które spędził w rodzinnym domu. Podczas przesiadki (nie pamiętam w jakim mieście), spóźnił się na pociąg, a następny jadący w pożądanym kierunku, miał być dopiero następnego dnia. Tymczasem przy jednym z peronów stał pusty pociąg sowiecki, zaś na samym peronie sowiecki oficer. Widząc nastolatka, który nie dogonił pociągu, zagadał po rosyjsku "Co, nie zdążyłeś na pociąg?" Tata, który już wówczas po rosyjsku umiał mówić - nauczył się w szkole, odpowiedział, że owszem, spóźnił się na pociąg.
"Wsiadaj!", zakomenderował "ruski" oficer. Tata wsiadł do wagonu, w którym korytarz wyłożony był czerwonym dywanem. Usiadł w pustym przedziale z miękkimi siedzeniami, co wydało mu się niewyobrażalnym luksusem. W ten sposób dojechał do miejsca przeznaczenia. Sowiecki pociąg prawdopodobnie jechał do Wschodnich Niemiec i służył sowieckim dyplomatom.

W ten sposób jako dziecko i młody człowiek, który od każdego spotkanego Rosjanina doznawał życzliwości i wręcz wymiernych korzyści, mój tata wyrobił sobie pozytywny obraz Związku Sowieckiego (w którym nigdy nie był) i jego mieszkańców.

1 komentarz:

  1. Mój ojciec też miał jakiś sentyment do nich. Jest na Wschodzie coś pociągającego, coś na zasadzie kontrastu do świata Zachodu, który jest często lukrowany tylko z zewnątrz. Oczywiście nie mówię o polityce tylko o ludziach.

    OdpowiedzUsuń