niedziela, 31 lipca 2011

Rzym (1)


Choć z Rzymu do Białegostoku wróciliśmy o drugiej w nocy z czwartku na piątek (czyli już 29 lipca), do tej pory trudno nam się przestawić na spokojny tryb wakacyjnego lenistwa. Bo w Rzymie działaliśmy na wysokich obrotach. Jak to żartowali nasi przyjaciele, z którymi spędziliśmy 9 dni w Italii, „nie jesteśmy tu dla przyjemności”. W rzeczywistości byliśmy trochę niewolnikami biletów tygodniowych na trzy strefy, których szkoda byłoby nie wykorzystać. Dlatego, pomimo że mieszkaliśmy u wspaniałej polskiej rodziny w Marina di Cerveteri (Campo di Mare) nad samym morzem, typowo nadmorskie czynności wakacyjne, typu opalanie się i pływanie, zostawialiśmy na późne popołudnie (a więc z opalania praktycznie nic nie wyszło, choć kąpiel morska przynosiła wielką ulgę po całodziennym intensywnym marszu) i na dwa ostatnie dni pobytu we Włoszech.

Dojazdy i poruszanie się po mieście

Z Mariny do Rzymu i z powrotem przemieszczaliśmy się codziennie pociągiem. Mogło to być albo lokalne połączenia na linii Civitavecchia – Rzym, albo pociąg dalekobieżny z/do Pizy. Ponieważ Piza była zawsze zatłoczona, nauczyliśmy się wybierać połączenie lokalne. Pierwszym zaskoczeniem była nieobecność kasy na stacji kolejowej, na której w jednym pomieszczeniu znajdowała się kawiarnia (bliżej torów), a przy przeciwnej ścianie stała lada załadowana „mydłem i powidłem”, czyli papierosami, lizakami, zdrapkami, batonikami i innego rodzaju drobnicą. Była to tabaccheria, w której kupowało się także bilety. Dowiedziałem się tego od barmanki z kawiarenki, na której wypróbowałem swój bardzo początkujący włoski. Zamiast czasownika „cambiare” (kupić) użyłem „pagare” (płacić), ale dziewczyna z miłym uśmiechem pokazała mi ladę po przeciwnej stronie budynku stacyjnego.

Wykupiliśmy bilet tygodniowy na trzy strefy, na który nie było niestety zniżek ani dla dzieci, ani dla studentów (wszystkie nasze dzieci przekroczyły już 10. rok życia, bo poniżej tego wieku jeździłyby za darmo), więc zapłaciliśmy 23 euro od osoby. Myślę, że i tak nam się to bardzo opłacało, ponieważ oprócz przejazdów kolejowych każde wejście do metra czy autobusu miejskiego (żałuję, ale nie udało nam się przejechać rzymskim tramwajem), kosztowałoby nas 1 euro.

W Rzymie istnieją na razie tylko dwie linie metra (linea A i linea B), zaś trzecia jest dopiero w budowie, niemniej są one bardzo wygodnym środkiem lokomocji. W odróżnieniu od Londynu, w Rzymie nie baliśmy się, że zabłądzimy, jeśli wsiądziemy do autobusu. Autobusy jeżdżą stosunkowo często, więc choć rozkłady godzinowe można znaleźć tylko na pętlach, można być pewnym, że ten nasz w przeciągu kilku(nastu) minut przyjedzie. W Londynie trzymam się raczej metra, bo wtedy wiem, że na pewno nie zabłądzę. Nie znając tras linii autobusowych, nie ryzykuję wsiadania do czerwonego piętrusa. W Rzymie wsiadaliśmy bez obawy, ponieważ trasy są dobrze opisane na przystankach, zaś sam Rzym (tzn. ten wart zwiedzania, bez peryferyjnych osiedli mieszkaniowych) jest stosunkowo… mały.

Zwiedzanie Rzymu

Jeszcze przed wyjazdem przestudiowaliśmy przewodniki i doszliśmy do wniosku, że żeby w tydzień zobaczyć jak najwięcej miejsc godnych zwiedzenia, trzeba będzie łączyć po dwie, a nawet trzy trasy zaproponowane przez autorów, żeby się ze wszystkim wyrobić. Oczywiście ze wszystkim się nie udało, ale zrealizowaliśmy zdecydowaną większość zaplanowanych tras.


Na Plac Wenecki trafiliśmy już pierwszego dnia zwiedzania (czyli dzień po przylocie do Włoch). Od tej pory wielki biały Ołtarz Ojczyzny (zwany popularnie „maszyną do pisania”) „prześladował” nas wszędzie. Na jakiekolwiek wzniesienie się nie udaliśmy, biel tego budynku natychmiast biła w oczy. Idąc jakąś krętą i wąską uliczką i dochodząc do jakiejś szerszej, u wylotu tej ostatniej prawie zawsze prześwitywała biel Ołtarza Ojczyzny, będącego równocześnie Grobem Nieznanego Żołnierza i pomnikiem Wiktora Emanuela II.

Zanim jednak trafiliśmy na Plac Wenecki, zaczęliśmy zwiedzanie od „hiszpańskich schodów” i wszystkiego co je otacza i wieńczy (m.in. dom, w którym mieszkał jakiś czas angielski poeta John Keats). Następnie udaliśmy się do fontanny di Trevi, do której zapomnieliśmy wrzucić nasze eurocenty, w związku z czym ostatniego dnia zwiedzania Rzymu udaliśmy się tam jeszcze raz.

Idąc na Campo di Fiori, gdzie umówiliśmy się z Basią, moją koleżanką ze studiów, która jest przewodniczką po Rzymie, po drodze wstąpiliśmy do Panteonu. Pod pomnikiem Giordana Bruno spotkaliśmy Basię i udaliśmy się na Zatybrze (Trastevere). Po zwiedzeniu bazyliki Santa Maria in Trastevere, jeden z najstarszych rzymskich kościołów – z III w., usiedliśmy na placu o tej samej nazwie i zjedliśmy po porcji pysznych lodów.

Po powrocie na kwaterę, skropił nas delikatny deszczyk, który był podobno pierwszym deszczem w życiu małego Samuela, synka naszych gospodarzy, Basi i Kuby. Ten krótki deszcz, wg Basi pierwszy od ponad roku, przyniósł nam wszystkim w nagrodę przepiękną tęczę, którą możecie zobaczyć na jednym ze zdjęć umieszczonych wczoraj.

Udaliśmy się na plażę, która jest w tym miejscu piaszczysta, ale piasek jest koloru czarnego, co świadczy o jego wulkanicznym pochodzeniu. Woda w morzu cieplejsza niż zwykle w Bałtyku, choć wcale nie bardzo ciepła. Spore fale bijące o brzeg utrudniały nieco pływanie, ale za to świetnie masowały stopy i łydki zmęczone całodziennym marszem i pozostawaniem w pozycji stojącej.

Następnego dnia (20 lipca w środę), zgodnie z radą Basi (Basi przewodniczki – tak będę ją tutaj nazywał w odróżnieniu od jej przyjaciółki Basi – naszej gospodyni) zmieniliśmy plany. Mianowicie odradziła nam zwiedzanie Watykanu w środę, kiedy pędzą tam niezliczone tłumy pielgrzymów na audiencję u papieża. Udaliśmy się na zwiedzanie Rzymu starożytnego, a raczej starożytnego centrum, a mianowicie Palatynu, Koloseum i Forum Romanum. Jeszcze kilka lat temu wstęp do tych miejsc był darmowy, ale duch robienia pieniędzy na czym się da, dotarł i tam i obecnie należy wykupić bilet - jeden na wszystkie te miejsca. Zniżki mają studenci i nauczyciele, natomiast osoby poniżej 18. roku życia i powyżej 65. mają wstęp wolny.. Moja żona żałowała, że odpowiednio wcześniej nie wyrobiła sobie odpowiedniej legitymacji, ponieważ nasi przyjaciele po okazaniu swoich legitymacji nauczycielskich, zaoszczędzili wartość jednego biletu dla dorosłych.

Zgodnie z radą Basi, do kasy przy Palatynie udaliśmy się przed 10.00, ponieważ wtedy kolejki są jeszcze stosunkowo krótkie. Ważne jest też, żeby to była kasa przy Palatynie właśnie, bo ci, którzy postanowili kupić bilety w kasie w Koloseum, stali w kilkakrotnie dłuższej i wielokrotnie się zawijającej kolejce.

Jeśli chodzi jednak o kolejność zwiedzania, to zaczęliśmy od Koloseum, potem przeszliśmy na Palatyn, żeby w końcu przejść przez Forum Romanum. Wrażenie, jakiego doznałem chyba dalekie było od syndromu Stendhala, ale skłamałbym, gdybym nie przyznał, że ogarnęło mnie pewne wzruszenie widząc ruiny budynków, o których czytałem od dzieciństwa. Być w miejscu, gdzie niegdyś rozstrzygały się losy świata, to jednak jest przeżycie. A z drugiej strony widok tych sterczących marmurowych kikutów, które jeszcze 2 tysiące lat temu były wspaniałymi kuriami (budynkami publicznymi) i świątyniami, nie może pozostawić człowieka bez refleksji na temat przemijalności wszystkiego.

Po wyjściu z Forum i przejściu na drugą stronę ruchliwej ulicy, przeszliśmy obok rzędupostumentów ze statuami największych rzymskich cesarzy (m.in. Oktawiana Augusta i Trajana) w kierunku kolumny Trajana, na której chrześcijanie umieścili później figurę św. Piotra. Kopię tej kolumny widziałem w lutym w Muzeum Wiktorii i Alberta w Londynie, ale tu był jednak oryginał. Tym sposobem znaleźliśmy się znowu na Placu Weneckim, skąd zrobiliśmy sobie spacer na Plac Navona, gdzie byliśmy świadkami połamania przez wiatr kilku wielkich parasoli ocieniających jedną z kawiarenek (na szczęście nikt nie ucierpiał, a kelnerzy dość szybko sobie poradzili z uprzątnięciem bałaganu). Po zrobieniu zdjęć na tle wszystkich trzech fontann, w tym tej największej – fontanny Czterech Rzek – kupiliśmy sobie pyszne lody (o lodach napiszę osobno) i spoczęliśmy na ławce.

Wychodząc z Piazza Navona dostrzegliśmy starego fiata 500, którego widok wzruszył nas nie mniej niż przebywanie wśród szacownych murów Wiecznego Miasta. Po raz pierwszy autobusem jechaliśmy z Basią poprzedniego dnia. Teraz jednak, zobaczywszy, że jeden z nich jedzie prosto na dworzec kolejowy Termini, wsiedliśmy do niego i dzięki temu mogliśmy podziwiać Rzym z okien autobusu. Oczywiście mogliśmy poszukać stacji metra i dojechać do jakiejś bliższej stacji kolejowej, ale liczyliśmy na to, że na stacji początkowej zajmiemy sobie miejsca siedzące, co na ogół nam się udawało. Jedynym mankamentem dworca Termini było to, że pociągi udające się w kierunku Civitavecchia odjeżdżały z peronów 26-29, a żeby się do nich dostać trzeba było przemaszerować 400 metrów (potem odkryliśmy, że wielkim wsparciem są ruchome chodniki w przejściu podziemnym, ale one nie zawsze działały).

Wieczorem znowu była kąpiel w morzu i spacer po plaży.

We czwartek planowaliśmy odwiedzić wreszcie Watykan, a w piątek pojechać do Tivoli, żeby zwiedzić słynne Ville (d’Este i Adriana). Jednakże do Basi-naszej gospodyni zadzwoniła nasza koleżanka Basia-przewodniczka i doradziła zmianę kolejności, ponieważ w piątek ogłoszono narodowe sciopero miejskich środków transportu publicznego (czyli strajk). W związku z tym poradziła nam, żeby Watykan zostawić sobie na dzień strajku, gdyż na stację S.Pietro mogliśmy dotrzeć pociągiem (koleje nie strajkowały) i stamtąd też moglibyśmy wrócić bez pomocy metra czy autobusów. W związku z tym czwartek miał być świadkiem naszej wielkiej wyprawy do Tivoli.

Wzięliśmy ze sobą dwie córki Basi, u której mieszkaliśmy, Karolinę (12) i Anię (9), które jako uczennice włoskich szkół najlepiej z nas wszystkich mówiły po włosku. Dotarcie do Tivoli nie było nam dane, ponieważ po przebyciu 9 przystanków metra od stacji Piramide do Porte Mammolo, gdzie znajdował się dworzec autobusów Cotral, okazało się, że tego dnia to właśnie pracownicy transportu podmiejskiego strajkują i że żaden autobus nas do Tivoli nie zawiezie. Nastąpiła więc kolejna zmiana planów i obranie nowego kierunku zwiedzania, pierwotnie planowanego na sobotę, a mianowicie Lateran.

Po wyjściu z metra uderzyła nas wystawa sklepowa (chyba coś jak nasze AGD), na której leżała dziewczyna w bikini, natomiast obok niej na leżaku rozciągał się młodzieniec w slipach i rozmawiał przez telefon komórkowy. Wszyscy niemal równocześnie wyrazili głośno chęć posiadania takiej pracy – być żywym eksponatem na wystawie sklepowej z możliwością poruszania się to przecież marzenie niejednego – nic nie robić i dostawać za to pieniądze. Do tego jednak trzeba mieszkać we Włoszech i przede wszystkim być młodym i pięknym.

Po drodze do bazyliki św. Jana na Lateranie „atakowali” nasze żony i córki faceci, których typ urody wskazywał Bangladesz jako kraj pochodzenia, oferując im kolorowe narzuty na ramiona, zwane, jak mi wyjaśniła żona, „pareo”. Ponieważ do rzymskich kościołów, tak jak do prawosławnych cerkwi w Polsce (choć już nie do katolickich kościołów), nie wolno wchodzić z okrytymi ramionami i kolanami, a turystki często zapominają o tym zakazie, handel pareo prawdopodobnie kwitnie. Mnie natomiast przyszła do głowy scena z amerykańskiej komedii „Czy leci z nami pilot”, w której główny bohater, idąc przez lotnisko opędza się od nagabujących go sprzedawców, agitatorów politycznych i ewangelizatorów, powalając ich za pomocą chwytów jiu-jitsu i ciosów karate.

Ponieważ moja żona i nasza koleżanka Jola, miały ze sobą po jednym pareo, Jola ze swoją córką Zuzią, chodziła pod jedną sztuką, przez co wyglądały jak bliźniaczki syjamskie, zaś moja żona uznała, że ma na tyle szerokie ramiączka w bluzce, że nie musi się dodatkowo okrywać i oddała swoje pareo naszej córce.

W sztuce cenię prostotę i dlatego nigdy nie przepadałem za barokiem. Kiedy się jednak wejdzie do któregokolwiek kościoła w Rzymie, uderza olbrzymia liczba ornamentów, malowideł, fresków, mozaik, rzeźb i płaskorzeźb, złoceń i itd. itd., które ku mojemu zaskoczeniu doskonale ze sobą współgrały i żaden z tych elementów nie wydawał się zbędny. Bogactwo elementów zdobniczych było przeogromne, ale ich wzajemna harmonia i doskonałe wpasowanie w cały kontekst architektoniczny, sprawiały, że ani przez moment nie przyszło mi do głowy krytykować rzymskich świątyń z powodu przeładowania ornamentami.

To co rzuca się w oczy w rzymskich kościołach, i co je odróżnia od polskich to obecność wielkich murowanych ze szlachetnych skał baldachimów podpartych czterema kolumnami (najbardziej znany to ten z bazyliki Św. Piotra na Watykanie). Swoim usytuowaniem i kształtem przypominają nieco bimy z żydowskich synagog. Są to często dzieła architektoniczne same w sobie, nadające danej świątyni niepowtarzalny charakter.

Kolejna rzecz, która przykuwa uwagę są mozaiki na ścianach i sufitach, które uderzają swoim podobieństwem do bizantyjskich, czy w ogóle prawosławnych zdobień tego typu. Postaci, czy to Jezusa, czy Maryi i innych świętych, są przedstawiane w pewien sformalizowany sposób, od którego nie wolno było odstąpić. Nie ma się w końcu czemu dziwić, chrześcijaństwo przeniknęło do Rzymu głównie dzięki Grekom, a pierwotnym językiem tej religii była koine, czyli nieco zwulgaryzowana wersja greki klasycznej. Stąd obrazy i mozaiki naścienne przypominają prawosławne ikony z greckimi inicjałami. Rzymskie kościoły pochodzą przecież z epoki początków chrześcijaństwa, a podział na Kościoły wschodni i zachodni nastąpił przecież dopiero w 1054 roku.

Oczywiście obok tych wczesnochrześcijańskich mozaik istnieją też elementy późniejsze, renesansowe i barokowe. Wszystko jednak pozostaje ze sobą w harmonii. Przynajmniej takie było moje wrażenie.

Od św. Jana chcieliśmy pójść do „świętych schodów”, czyli do ogromnej kaplicy, w której znajdują się drewniane schody z fragmentem schodów po których rzekomo stąpał Jezus idąc na sąd Piłata. Relikwię tę, razem ze drewnem Krzyża, kazała sprowadzić do Rzymu św. Helena, matka cesarza Konstantyna Wielkiego. Tutaj po raz pierwszy zetknęliśmy się ze zjawiskiem śródziemnomorskiej sjesty, która obejmuje także kościoły (przynajmniej niektóre). Z napisu na drzwiach dowiedzieliśmy się, że „święte schody” będą dostępne dopiero o 15.30, a więc mieliśmy jeszcze mnóstwo czasu. Ruszyliśmy więc na ponad kilometrowy spacer w stronę term Karakalli. Zanim to nastąpiło kupiłem na pobliskim straganie za 5 euro przewodnik-album po Rzymie po polsku. Mieliśmy ze sobą całe mnóstwo różnych przewodników, ale ten kupiłem, ponieważ ujął mnie napis na budce z pamiątkami obsługiwanej przez samych Azjatów o różnych odcieniach skóry – od żółtej do ciemnobrązowej. Ów napis to było ni mniej ni więcej, tylko „U nas taniej niż w Biedronce”!
Azjata o mongoidalnych rysach twarzy zagadał również po polsku. Kiedy spojrzałem na cenę albumu – 12 euro, on pospiesznie po polsku wyjaśnił, że jego cena to tylko „pięć”.

W termach Karakalli po opłaceniu wejścia, gdzie znowu legitymacje nauczycielskie pozwoliły naszym przyjaciołom zapłacić dużo mniej, zrobiliśmy sobie spokojny obchód miejsca, które znowu przywołało refleksję na temat przemijalności, w tym potęg politycznych i całych wielkich cywilizacji. Oczywiście zachwycają fragmenty zachowanych posadzek czy czarno-białych mozaik naściennych. To, co często pokazuje się w podręcznikach do historii i historii sztuki, jako dzieła starorzymskie, to może być często zwykła sztuka użytkowa. W końcu takie termy były tylko (a może jednak „aż”) ośrodkami rekreacyjnymi – łaźniami połączonymi klubem fitness i siłownią. Ogrom tego kompleksu pozwala sobie uświadomić, jak potężnym miastem był Rzym starożytny. Nie lubię tego słowa, bo tak naprawdę bardzo szybko się zużywa, ale jeśli miałbym użyć jakiegoś określenia na ten starożytny kompleks, powiedziałbym „nowoczesny”. Rozmach architektów i kunszt budowniczych przy ograniczonych środkach technicznych (znowu – może jednak wcale nie aż tak ograniczonych, jak nam się wydaje), nakazuje oddać tym ludziom wyrazy wielkiego szacunku.

Powoli wybraliśmy się w drogę powrotną ku „świętym schodom”. (O „znikających” sklepach i lokalach gastronomicznych napiszę w innej części tego opisu. Idąc bowiem w stronę term zobaczyłem uroczą osterię, w której postanowiliśmy zjeść obiad w drodze powrotnej, ale kiedy ta już nastąpiła, owej osterii już nie było.)

Kobiety i dziewczyny, z wyjątkiem Zuzi, córki naszych przyjaciół, postanowiły dopełnić rytuału i wejść po uświęconych stopniach na kolanach. Ruchem kierował ksiądz z sutanną przepasaną skórzanym pasem.

Pozostali uczestnicy wyprawy, w tym ja, nie odczuwali takiej potrzeby, zwłaszcza, że po obu stronach kaplicy piętrzyły się kamienne schody, na których nie było tłoku i po których sobie spokojnie wszedłem na górę, żeby obejrzeć tam to, co było do obejrzenia. Zajęło nam to kilka minut, po czym udaliśmy się na schody przed bazyliką św. Jana na Lateranie, żeby sobie wreszcie trochę posiedzieć w cieniu. Nie pamiętam już jak długo czekaliśmy na nasze dziewczyny, ale czas subiektywny płynął w naszych głowach naprawdę wolno.

Jak mi później opowiadała żona, zakonnice prawdopodobnie na każdym stopniu odmawiały dziesiątek różańca, ponieważ ruch w górę schodów odbywał się niezwykle powoli. Przed moją żoną i Anią (córką Basi, naszej gospodyni) klęczała jakaś anglojęzyczna kobieta (żona nie była w stanie rozpoznać po akcencie) z wielką walizą, którą skutecznie blokowała postęp grupy naszych kobiet i dziewczyn. W pewnym momencie dziewięcioletnia Ania nie wytrzymała już pozycji na klęczkach i wstała, na to kobieta z walizą natychmiast się odwróciła i zaczęła wykrzykiwać, że to „impossible”, żeby po tych schodach wchodzić na stopach, na co moja żona spokojnie odpowiadała „It’s possible”. W końcu doszły na szczyt i dotknęły ręką szklanego koła w metalowej obwódce w stopniu schodów, robiąc to, co robili wszyscy, bez większej świadomości. Dopiero później doczytaliśmy, że oczywiście nie całe schody są tymi przeniesionymi z Jerozolimy, co od razu wydawało nam się niedorzecznością, jako że są one drewniane, ale tylko ich maleńki fragmencik został umieszczony w owym ostatnim stopniu za szkłem.

Po akcie dewocji ze strony naszych kobiet udaliśmy się na poszukiwanie miejsca, w którym będzie można coś zjeść, oczywiście coś włoskiego. O jedzeniu jednak będzie osobny „podrozdział”. Po posiłku udaliśmy się na stację metra i na pociąg. Usiadłszy w tym ostatnim od razu zmorzył mnie sen.

Obudziłem się jednak długo przed wyjazdem naszego pociągu poza granice Rzymu, a mianowicie na stacji San Pietro. Nasz pociąg stał tam ponad godzinę, zaś peron był pełen ludzi. Po godzinie ludzie ci zaczęli spontanicznie bić brawo. Jak się okazało, wszyscy oni chcieli m.in. dostać się do naszego pociągu (to była Piza, o ile dobrze pamiętam), ale niestety nie wszyscy mogli. Brawa natomiast nastąpiły po tym jak władze kolei podstawiły dodatkowy pociąg dla nadprogramowych pasażerów. Oto na własne oczy mogliśmy się przekonać, jak wyglądałaby nasza wycieczka, gdybyśmy się trzymali pierwotnego planu, czyli zwiedzania Watykanu. Te nieprzebrane tłumy na stacji San Pietro to byli ludzie wracający z audiencji papieskiej.

Wieczorem jak zwykle poszliśmy nad morze. A potem, jak codziennie zresztą, spędziliśmy miły wieczór na patio domu, w którym mieszkaliśmy – przy kolacji i włoskim winie.

CDN

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz