środa, 13 lipca 2011

Rodzinne opowieści, czyli dlaczego mój tata zawsze nienawidził Niemców

Podczas okupacji niemieckiej, kiedy rodzina mojego taty mieszkała na Chełmach, babcia pracowała u wysokiego oficera SS,  który z całą pewnością przyczynił się do zagłady niejednego mieszkańca Łodzi, natomiast wobec pracowników swojego gospodarstwa był bardzo dobrym szefem. W opowieści mojego taty nazwisko tego Niemca brzmi „Rerych”, ale oczywiście trzeba brać pod uwagę to, że jego pokolenie i pokolenie starsze zawsze przystosowywało wyrazy obce do własnego systemu fonetycznego. Prawdopodobnie nazywał się Roehrich albo podobnie. To samo można powiedzieć o nazwisku jego następcy, który go zastąpił w 1943 roku. W pamięci mojego taty funkcjonował on jako Rydygier (Rüdiger ?). O tym ostatnim nie opowiadał wiele, natomiast Rerych zajmował w rodzinnej legendzie sporo miejsca.

Jako funkcjonariusz niemiecki wysokiego szczebla zajmował budynek, który mój tata nazywa „pałacem Milkierów” (Milker?), otoczony przez niewielki folwark, na którym pracowali polscy robotnicy, w tym moja babcia.

Rerych nigdy nie karał swoich pracowników. Nigdy też na nich nie krzyczał. Dbał natomiast, żeby każdy z nich miał zapas ziemniaków, brukwi, kapusty, marchwi i cebuli na zimę. Podobno osobiście tego pilnował.

Rerych mieszkał tam ze swoją żoną, która miała dwóch synów z pierwszego małżeństwa, oraz ze służącą Katią. Nie wiem skąd takie imię. Być może tak ją właśnie nazywał Niemiec, bo ona sama była Polką z Poznańskiego.

Pasierbowie Rerycha często bawili się z dziećmi robotników, w tym z moim tatą. Byli natomiast bardzo atrakcyjnymi towarzyszami zabawy, ponieważ posiadali luksusowe zabawki. Tata wspomina np. olbrzymich rozmiarów (jak mu się wówczas wydawało) drewniane modele okrętów i statków, którymi chłopcy bawili się w stawie. Katia natomiast co jakiś czas wynosiła półmisek kanapek – teoretycznie dla pasierbów Rerycha, ale oczywiście przy okazji dokarmiała całą czeredę wygłodniałych polskich dzieci. Rerych wszystko to widział i ani nie bronił swoim pasierbom bawić się z nimi, ani nie robił swojej służącej wyrzutów z powodu przygotowywania nadmiernej liczby kanapek dla dzieci.

W pokoju Rerycha stało olbrzymie radio lampowe. (Polakom pod karą śmierci nie wolno było posiadać odbiorników radiowych). Prawdopodobnie stanowiło jakiś ostatni krzyk ówczesnej techniki. Podobno zajmowało cały stół. Oczywiście większą część dnia Niemiec spędzał w pracy w Łodzi, z czego korzystali robotnicy i za wiedzą Katii zakradali się do pomieszczenia z radiem i słuchali Londynu. Pamiętam jeszcze z opowiadań samej babci, że ona również brała udział w tej „konspiracji”. Zdarzało się jednak, że gospodarz wracał do domu wcześniej, niż się go spodziewano i trzeba było czym prędzej pokój opuścić. Ewakuacji nie można było przeprowadzić schodami, żeby się nie natknąć na Niemca, więc wychodzono oknem a następnie opuszczając się po bluszczu oplatającym kolumnę ganku. Nie tylko nikt nigdy nie został złapany i ukarany, ale bardzo szybko wszyscy się domyślili, że gospodarzowi na tym w ogóle nie zależy. Kiedy wracał z pracy, najpierw bardzo długo i głośno rozmawiał z Katią, jakby chciał ostrzec słuchaczy sekcji polskiej BBC, następnie wchodząc po schodach, które pokrywał dywanik, stąpał po ich brzegach, dywanem nie pokrytych, idąc powoli i głośno. Od dawna musiał wiedzieć, że ktoś słucha jego radia, ponieważ przy odbiorniku lampowym nie dało się tego ukryć – po wyłączeniu radia, aparat długo pozostawał nagrzany.

Trudno powiedzieć, że Rerych był „ludzkim panem”, ponieważ wszystkich podwładnych trzymał na należyty dystans, a także pilnował dyscypliny w pracy. Był natomiast wzorowym pracodawcą z poczuciem odpowiedzialności za swoich ludzi. To, że prawdopodobnie był bezwzględnym mordercą, było kwestią zupełnie inną. Czytając przesłuchania Eichmanna można sobie wyrobić pewien przerażający obraz typowego funkcjonariusza niemieckiego, który prywatnie potrafił być zupełnie „normalnym”, a często czarującym człowiekiem, traktując mordowanie i torturowanie ludzi po prostu jako pracę. To tak przy okazji dla tych, którzy uważają, że praca a życie prywatne to dwie całkowicie odrębne dziedziny życia. Hitlerowscy oprawcy są najlepszym przykładem tego, jak można tego dokonać w sposób niemal perfekcyjny.

W 1943, odchodząc ze stanowiska i wyprowadzając się z „pałacyku Milkierów”, Rerych powiedział Katii, że „za dwa lata  będą tu Ruscy”. Tak też się stało. Katia powiedziała też pracownikom majątku, żeby uważali na to co głośno mówią po polsku, bo choć Rerych nigdy słowem się po polsku ani do nich ani do niej nie odezwał, doskonale język polski rozumiał i również potrafił nim mówić, ponieważ miał babkę Polkę.

O Rydygierze tata praktycznie nic nie powiedział, ale ten kolejny oficer SS również nie zapisał się w jego pamięci jako szczególnie uprzykrzający się swoim polskim pracownikom.

Ponieważ mój tata był zdrowo rozwijającym się młodym organizmem, a w jego diecie brakowało białka, nieustannie poszukiwał czegoś do jedzenia, co dla mojego pokolenia było trudne do pojęcia. Jako dziecko byłem strasznym niejadkiem, którego cała rodzina zmuszała do jedzenia. Przy każdej okazji czy to babcia, czy tata twierdzili, że na takich niejadków przydałyby się „niemieckie czasy”, które dopiero nauczyłyby mnie rozumu i szacunku dla jedzenia. W rezultacie zafundowano mi niezłą nadwagę, ale to już osobny temat.

Tata nie był oczywiście odosobniony w swoim nieustannym dążeniu do zaspokojenia głodu. Dzieciaki z sąsiedztwa, czy to miejscowe, czy też podobnych do niego wysiedleńców, również wykorzystywały każdą okazję, która pozwalałaby napełnić brzuch. Pewnego razu tata wraz z drugim, nieco starszym kolegą wędrowali między chełmskimi polami, kiedy któryś z nich wpadł na pomysł pójścia „na groszek”. Niedaleko bowiem rozciągały się równe grządki z krzakami pokrytymi zielonymi strąkami. Kto nie jadł takiego świeżego zielonego groszku (bardziej znanego ze swojej zapuszkowanej wersji), temu radze spróbować – jest pyszny.

Rwą więc chłopcy te strączki, łuskają słodki groszek, aż nagle słyszą za sobą odgłos motocykla. Zanim jednak się odwrócili, poczuli na plecach uderzenie szpicruty. Tata powiedział, że od jednego takiego uderzenia, puścił mu zwieracz. Natychmiast też padł do rowu i udawał, że jest nieprzytomny. Tymczasem młody Niemiec nazwiskiem Teipert pogonił za drugim chłopcem, który rzucił się do ucieczki. Fortel taty okazał się dla niego zbawienny. Ponieważ na prędze na plecach oraz na brudnych spodniach się skończyło, natomiast jego towarzysz został pobity szpicrutą do nieprzytomności do tego stopnia, że dwa tygodnie nie wychodził z domu.

Dla dziecka musiało być to przeżycie traumatyczne, a równocześnie wpłynąć na psychikę, gdyż to, co się stało jakieś pół roku później wywołało w polskich dzieciakach satysfakcję, która w normalnych warunkach byłaby uznana za zjawisko patologiczne. Otóż kilka tygodni po incydencie z groszkiem. Wszyscy Niemcy (zarówno osadnicy jak i zamieszkali tu wcześniej folksdojcze) zrobili sobie ogromne święto, z ogromnymi beczkami piwa, pętami wurstu i muzyką. Ustawili wysoki maszt, z przyczepionymi drewnianymi klepkami do porzecznej belki przymocowanej do owego masztu. Klepki te służyły jako cele do popisów strzeleckich niemieckich bauerów i ich męskich potomków. Całe święto zostało urządzone przez starego Teiperta, który wyprawiał syna do wojska. Młody Teipert został powołany do armii i szedł na front wschodni. Jakieś pół roku później, niemiecka ludność Chełmów pokryła się żałobą, ponieważ do rodziny Teipertów dotarła wiadomość, że poborowy miał już nigdy z frontu nie wrócić. Okoliczne dzieci uznały to za sprawiedliwość dziejową, choć oczywiście tak tego nie nazwały. W każdym razie, mówiąc eufemistycznie, śmierć młodego Niemca wcale ich nie zmartwiła.

Teipertów bowiem nikt nie lubił. Stary Teipert kiedy zobaczył, że jego polscy robotnicy wykonują pracę nie tak, jak sobie życzył, albo kiedy przyłapał ich na tym, że stoją, wpadał w szał i bił na oślep. Pewnego mężczyznę pobił widłami tak, że połamał mu niemal wszystkie żebra. Należy pamiętać, że Teipertowie nie byli żadnymi funkcjonariuszami hitlerowskiego aparatu terroru. Byli zwykłymi chłopami osiedlonymi na ziemiach polskich. Po prostu organicznie nienawidzili Polaków. Oprócz nich mieszkali w okolicy inni Niemcy, jak np. rodzina Lipke, którzy mieli tam gospodarstwo już przed wojną, niewielka grupa osiedleńców z głębi Niemiec i spora grupa Niemców przesiedlonych z Besarabii. „To były takie dziady”, skwitował tych ostatnich mój tata. U tych rumuńskich Niemców w obejściu i domu panował bałagan i brud. Niemniej dzięki nim babcia, która oprócz tego, że była świetną kucharką, potrafiła świetnie szyć i to zarówno na maszynie jak i ręcznie, a do tego potrafiła z genialną wyobraźnią skroić spódnicę, żakiet czy też biustonosz, zdobywała czasami coś więcej do jedzenia niż tylko warzywa. W zamian za usługi krawieckie udawało jej się przynieść do domu np. jajka czy ser. Z mięsem było mimo wszystko zawsze kiepsko. Niewykluczone, że besarabscy Niemcy sami na nim oszczędzali, bo ich umiejętności gospodarskie były dalekie od tych uważanych za „typowo niemieckie”.

Na dobrą sprawę, kiedy się podsumuje opowieści taty o czasach okupacji niemieckiej, zwłaszcza liczbę przypadków Niemców, którzy się wobec Polaków zachowywali przyzwoicie, w porównaniu z tymi chorymi z nienawiści wobec naszej nacji, wyszłoby na to, że tych pierwszych tata spotkał więcej. Dlaczego jednak całe życie nienawidził Niemców, a na każdą wzmiankę o nich poważniał i robił zaciekłą minę? Jako dziecko przecież nie mógł wiedzieć ani o Oświęcimiu, ani o innych miejscach kaźni. Wydaje mi się, że raz bata na plecach pięcioletniego dziecka więcej zaważył na stosunku do całego narodu niemieckiego niż cała prawda, o której to dziecko dowiedziało się kilka lat później ze szkoły i od dorosłych.  

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz