Wróciliśmy do domu już chyba na dobre. Odczuwamy coś w rodzaju szoku spowodowanego naglą pustką po tygodniach pełnych wrażeń i przyjemnych doznań. Powoli trzeba jednak zbierać myśli, porządkować je i układać na półkach, wyciągać wnioski i niestety wracać do prozy życia.
Po powrocie z Włoch, gdzie na szczęście nie padłem ofiarą syndromu Stendhala (co pewnie świadczy o mojej niskiej wrażliwości), wyruszyliśmy na tygodniowy samochodowy objazd po Polsce. Podobnie jak w zeszłym roku podjechaliśmy do Hajnówki, gdzie moja żona ma ciotki i rodzeństwo cioteczne, a następnie ruszyliśmy do mojej ciotki, która mieszka w miejscowości Lasocin w woj. świętokrzyskim (w pobliżu Ożarowa – tego od cementowni, a nie od kabli, i Annopola). Po drodze zwiedziliśmy, znowu podobnie jak w zeszłym roku, Kozłówkę i Kazimierz. Tym razem nie był to poniedziałek, więc muzeum w Kozłówce było otwarte dla zwiedzających, z czego oczywiście skorzystaliśmy, bo też taki był nasz plan. Niestety nie można było we wnętrzach robić zdjęć.
Nikt, kto odebrał choćby minimalne wykształcenie historyczne, nie może zaprzeczyć, że wpływy kulturowe basenu Morza Śródziemnego, a później Europy zachodniej na cywilizacje północnych krajów naszego kontynentu, były ogromne i zaczęły się jeśli nie przed, to z pewnością wraz z przyjęciem przez nie chrześcijaństwa. Zaczęło się od kościółków romańskich w X i XI wieku i ciągnie się przez całą naszą historię aż do dziś. Nie dziwota więc, że kopie klasycznych rzeźb greckich, lub przynajmniej zbiór rzeźb na nich wzorowanych, znajdziemy w każdym szanującym się polskim pałacu magnackim. Nie inaczej było w pałacu Zamoyskich w Kozłówce.
Niejako symbolicznym zwiastunem naszych porównań polsko-włoskich była postać Mojżesza, której oryginał dłuta Michała Anioła jest częścią grobowca Juliusza II w kościele św. Piotra w Okowach w Rzymie. Otóż idąc po schodach za panią przewodniczką, która pięknie pokonując wadę wymowy „r” nadała swojej narracji arystokratyczną manierę znaną starszemu pokoleniu z pogadanek Jerzego Waldorffa (tzw. grasejowanie), zauważyliśmy po drodze Mojżesza (kopię tego z Rzymu), tylko wysokości może 75 centymetrów. Dlaczego uznałem tę figurę za symbol? Otóż dlatego, że w wielu dziedzinach naśladowaliśmy (i naśladujemy) obcych, czego zresztą nie należy się wstydzić, bo nie należy się wstydzić dobrych wzorów. Rzecz w tym, że „tak krawiec kraje, jak mu sukna staje”, a więc u nas wszystko jest jakby mniejsze. Co nie znaczy, że gorsze!
Pierwsze skojarzenie, jakie przychodzi mi do głowy wchodząc na rynek Kazimierza Dolnego to bombonierka. Renesansowe kamieniczki tego miasta są niczym kunsztownie wykonane czekoladki – maleńkie, ale słodkie!
W Sandomierzu, dokąd wybraliśmy się na półdniową wycieczkę, zaskoczyły mnie niewielkie rozmiary katedry. Piszę „zaskoczyły”, ponieważ znam tę świątynię od wczesnego dzieciństwa. Podczas wakacji moja mama czasami zabierała mnie do Sandomierza, gdzie pokazywała mi miejscowe atrakcje. Później byłem tam z wycieczką szkolną, kiedy byłem w VII klasie podstawówki, a następnie na II roku historii (tzw. naukowy objazd terenowy). Z dzieciństwa pamiętam wrażenie jakie zrobiły na mnie olbrzymie obrazy rozmieszczone na ścianach katedry, które przedstawiały sceny męczeństwa rozmaitych świętych. Na obrazach tych Turcy ucinają głowy pobożnym mnichom, niegodziwi oprawcy przebijają brzuchy, wieszają na wymyślnych szubienicach i krzyżach rozmodlonych chrześcijan, a wszędzie pełno jest krwi tętniczej obficie buchającej z szyj pozbawionych głów oraz innych ran kłutych i ciętych. Te obrazy miały przerażać i przerażały!
Jako dziecku katedra sandomierska wydawała się kościołem olbrzymim. Jako studentowi dużym. Jako człowiekowi, który odwiedził kilka kościołów w Rzymie (nie tylko bazylik większych), polska katedra wydała się nagle po prostu mała!
CDN
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz