środa, 3 sierpnia 2011

Rzym (3)

W sobotę miało być wreszcie Tivoli. Przed wyprawą Jarek i ja pojechaliśmy jeszcze z Basią na zakupy do centrum Ceranowy, czyli Mariny di Cerveteri „za torami” (określenie moje). Podczas tych zakupów złapał nas deszcz, więc doszliśmy do wniosku, że Tivoli znów nie odwiedzimy, zwłaszcza, że to miasteczko położone na górze, a w górach przecież pada z pewnością jeszcze bardziej.

Uzgodniliśmy z naszymi dziewczynami, że w takim razie robimy najstarszą drogę rzymską, pochodzącą jeszcze z czasów wczesnej republiki, Via Appia Antica (żeby odróżnić od nowoczesnej ulicy Via Appia Nuova).

Na wszelki wypadek Basia i Kuba pożyczyli nam swoje trzy kurtki, ponieważ my nie braliśmy do Włoch ani nic ciepłego do ubrania, ani nic przeciwdeszczowego. Plecak z kurtkami na szczęście nie musiał być nawet otwierany, bo w międzyczasie zrobiła się ładna pogoda.

Jak zwykle pociąg zawiózł nas do Rzymu, natomiast po wyjściu z dworca Ostiense natknęliśmy się na mały problem, a mianowicie nieznajomość kierunku, w którym mieliśmy się udać. Podszedłem odważnie do grupy umundurowanych mężczyzn, z których każdy nosił strój innego kroju i koloru. Myślę, że dwóch z nich to byli żołnierze, natomiast jeden reprezentował policję (chyba nie karabinierów, o ile się orientuję). Mundurowi, jak do tej pory wszyscy zagadnięci Włosi, starali się być bardzo pomocni, zwłaszcza policjant o typowo nordyckim typie urody (wysoki blondyn), którego do odpowiedzi wywołali żołnierze – prawdopodobnie dlatego, że nie byli miejscowymi chłopakami. Mimo swoich najlepszych chęci naszego problemu nie rozwiązali, ponieważ sami nie bardzo wiedzieli, jakim środkiem lokomocji mamy udać się w podróż do naszego celu. Owszem rękami pokazywali kierunek, w którym znajduje się Via Appia, ale nie wiedzieli jakim autobusem tam dotrzeć. W końcu jeden z żołnierzy zdobył się na angielszczyznę i wskazując ręką na grupę kierowców autobusów stojących na swoich końcowych przystankach, powiedział „Ask the driver!”

Jak nam poradzono, tak zrobiliśmy. Jeden z kierowców bardzo wyraźnie nam wytłumaczył, że ani on ani jego koledzy nie jadą w pożądanym przez nas kierunku, ale kazał nam iść „tutto dritto” w kierunku stacji metra Piramide, skąd mieliśmy wsiąść w autobus 118. Ten numer wymówił najpierw tak, jak się czyta całą taką liczbę, a potem go jeszcze powtórzył po jednej cyfrze „uno uno otto”. Naprawdę podoba mi się ten stosunek Włochów do turystów.

Po odczekaniu kilkunastu minut na przystanku, zajęliśmy miejsca we właściwym autobusie i ruszyliśmy w stronę „królowej rzymskich dróg”. Minąwszy Circo Massimo (Circus Maximus) i znajome już termy Karakalli, wjechaliśmy, nie zdając sobie z tego sprawy już w samą Vię Appię. Nie tak sobie co prawda wyobrażałem ten antyczny przykład budownictwa drogowego, bo nie spodziewałem się tam kostki brukowej z pierwszej połowy XX wieku naszej ery, ani jeżdżących po nich samochodach.

Wysiedliśmy prze katakumbach św. Sebastiana. Zwiedziliśmy kościół pod jego wezwaniem. Do katakumb św. Sebastiana nie poszliśmy, ponieważ zaplanowaliśmy, że później zwiedzimy najbardziej znane katakumby św. Kaliksta.

Stanąwszy znowu na Via Appia nie mogliśmy się oprzeć myśli, że gdzieś przecież musi być taka jej część, gdzie nie jeżdżą samochody i gdzie bruk nie jest dwudziestowieczną kostką.
Ponieważ generalnie jestem człowiekiem leniwym, kiedy ktoś inny podejmuje inicjatywę kierowania grupą, podporządkowuję się takiemu kierownictwu bez problemu. Kierownikami grupy był więc Jarek i moja żona. Patrząc na plany miasta, stwierdzili, że ta „prawdziwa” Via Appia to musi być droga widniejąca na mapie, a prowadząca ku kościółkowi „Quo Vadis”, czyli temu miejscu, które zainspirowało Henryka Sienkiewicza do napisania jego słynnej powieści. Ruszyliśmy w tamtym kierunku, ale zamiast do antycznego bruku, zaczęliśmy się zbliżać do centrum miasta. Wtedy jednak obudziłem swój mózg z błogiego letargu, wziąłem do ręki jeden z naszych przewodników, w którym oprócz opisu była bardzo mała mapka, z której wynikało, że żeby zobaczyć starożytną drogę, trzeba iść w kierunku przeciwnym. Wyraziwszy tę opinię głośno i uzyskawszy poparcie mojego syna, przekonaliśmy grupę do udania się za kościół św. Sebastiana.

Faktycznie, po kilkudziesięciu metrach dotarliśmy do miejsca, gdzie równiutkie kwadraciki kostki brukowej ustąpiły o wiele większym powierzchniom kamieni, po których, jak wierzę, maszerowały rzymskie legiony od czasów Appiusza Klaudiusza, który kazał tę drogę wybudować. Idąc dalej docieraliśmy do starożytnych budowli, w tym na teren wykopalisk, gdzie archeolodzy odkopali prawdopodobnie fragmenty villi jakiegoś bogacza. Później pojawił się szereg ruin (w lepszym lub gorszym stanie) grobowców, w tym znanego poety i filozofa z czasów Nerona, Lucjusza Anneusza Seneki. Jak się później dowiedzieliśmy, prawo rzymskie zabraniało chować zmarłych na świętej ziemi miasta. Robiono to więc poza jego obrębem.

Po drodze mijali nas inni turyści, ale wcale nie tłumnie, tylko pojedynczo lub niewielkimi grupami. Natomiast niezwykłe wrażenie zrobił na nas legionista rzymski maszerujący od strony starożytnego Brundyzjum (Brindisi w Kalabrii). Przez sekundę wydawało się, że przenieśliśmy się w czasie. Wrażenie psuł tylko fakt, że chłopak odziany w rzymski strój i niosący ciężką rzymską tarczę (nie żaden plastik, jak ci przebierańcy spod Koloseum czy Ołtarza Ojczyzny, z którymi można było sobie zrobić za opłatą zdjęcie), miał sporą nadwagę. Niemniej maszerował naprawdę dziarsko. Doszliśmy do wniosku, że był to pewnie członek jakiegoś bractwa miłośników starorzymskiej wojskowości, na kształt podobnych stowarzyszeń miłośników średniowiecznego rycerstwa, jakie możemy spotkać w Polsce i innych krajach Europy.

Wędrówka po Via Appia podziałała na mnie niezwykle kojąco, gdyż praktycznie idąc tą drogą wychodzi się z miasta i idzie uroczymi terenami wiejskimi. Niestety samochodów całkowicie nie udało się uniknąć, ponieważ mają prawo nimi jeździć po tej starożytnej drodze właściciele posiadłości przy niej położonych. Jak nam później powiedziała polska przewodniczka przy katakumbach św. Kaliksta, mają tam swoje rezydencje uznani projektanci mody, reżyserzy, gwiazdy filmowe, czy też zamożni biznesmeni.

My jednak nie natknęliśmy się na nikogo, kogo byśmy znali z telewizji. Może dlatego, że nie poszliśmy dalej niż sięgał teren jednostki wojskowej, która też się znajduje przy Via Appia.

Wracając doszliśmy do przystanku autobusowego, gdzie odczekaliśmy równe pół godziny na przybycie pożądanego pojazdu, który nas podrzucił do katakumb św. Kaliksta. Tam, w odróżnieniu od Watykanu, były napisy w języku polskim. Po zakupie biletów odczekaliśmy nieco na przydział przewodnika, ponieważ samodzielne zwiedzanie katakumb jest niedozwolone. Trzeba przyznać, że spodobała mi się organizacja tego miejsca. Po kilkunastu minutach do sporej gromadki turystów, jaka się zgromadziła przed wejściem na trasę zwiedzania, wyszedł ksiądz, który pozdrowił wszystkich w kilku językach, w tym po polsku, a następnie pytał kto jest włoskojęzyczny, anglojęzyczny itd.. i przydzielał poszczególne grupy do odpowiednich przewodników. Nas oprowadzała pani Krystyna – jak się okazało, łodzianka. Wyszło to z rozmowy, kiedy powiedzieliśmy kim jesteśmy, gdzie mieszkamy i gdzie studiowaliśmy.

Po krótkiej pogadance, która wprowadziła nas w symbolikę katakumb i rozwiała popularny mit, że było to miejsce tajnych nabożeństw pierwszych chrześcijan (był to przede wszystkim wielki podziemny cmentarz), ruszyliśmy pod ziemię „poganiając” poprzednią grupę i będąc „poganianymi” przez grupę kolejną. Pani Krystyna bardzo rzeczowo i ciekawie opowiedziała nam o św. Kalikście, papieżu, który te katakumby założył, ale wcale w nich nie jest pochowany, o pierwszych papieżach (z czasów sprzed edyktu mediolańskiego), którzy faktycznie w tych katakumbach spoczywają, o świętych męczennikach, w tym św. Cecylii, której kościół na Zatybrzu postanowiliśmy odnaleźć następnego dnia.

Po opuszczeniu katakumb udaliśmy się uroczą alejką w kierunku kościółka „Quo Vadis”, mijając po drodze parking, na którym z autokaru z grecką rejestracją wysypała się cała grupa turystów (a może pielgrzymów) pod wodzą brodatego duchownego prawosławnego. Nie ma się oczywiście czemu dziwić, gdyż pierwszymi hierarchami nielegalnego chrześcijaństwa byli wszak Grecy. Po grecku napisano Ewangelie, Dzieje Apostolskie i inne księgi Nowego Testamentu (wiem, wiem, prawdopodobnie oryginały niektórych z nich były po aramejsku, ale się nie zachowały, natomiast wiadomo, że św. Hieronim tłumaczył swoją Wulgatę na łacinę z greki). Co ciekawe, w sklepie z pamiątkami można było nabyć krucyfiksy zrobione zarówno wg tradycji zachodniej (Jezus rzeźbiony z jednym gwoździem przebijającym obie stopy naraz) jak i wschodniej (Jezus malowany na krzyżu z dwoma osobnymi gwoździami na oddzielnie przybite stopy).

Minąwszy ośrodek salezjański i naprawdę mały kościółek, który początkowo wziąłem za ten, do którego zmierzamy, doszliśmy do skrzyżowania, przy którym stał kościół w miejscu, gdzie podobno św. Piotr opuszczając Rzym spotkał Jezusa, który skłonił go do tego, by zawrócił i poniósł męczeńską śmierć wraz z współwyznawcami. W kościele „Quo Vadis” znajduje się rzekomy odcisk stóp św. Piotra. Gdyby były autentyczne, oznaczałoby, że Apostoł musiał nosić imponujący rozmiar sandałów. W kościele znajduje się również popiersie Henryka Sienkiewicza.

Autobusem udaliśmy się do centrum, tam wsiedliśmy do metra. Wysiadłszy na stacji Cavour, ku naszemu zaskoczeniu niemal natychmiast „natknęliśmy się” na kościół św. Piotra w Okowach (S. Pietro in Vincoli). Naszym głównym celem był słynny posąg Mojżesza na grobowcu papieża Juliusza II (kto oglądał „Rodzinę Borgiów”, ten z pewnością kojarzy kardynała della Rovere).

Z Kubą, naszym gospodarzem, wygrałem już jeden zakład, gdyż sprzeciwiłem się opinii, że Rafael Santi był uczniem Michała Anioła. Tym razem się nie założyłem, choć znowu bym wygrał, bo Kuba twierdził, że ów słynny Mojżesz z rogami (wynik błędu św. Hieronima, który błędnie przetłumaczył „promienie” jako „rogi”) znajduje się w Bazylice św. Piotra na Watykanie zaraz za Pietą. Owszem, przegapiłem tablicę grobową Marysieńki Sobieskiej (bo też jej i nie szukałem), ale tego Mojżesza bym nie przegapił. Zerknąłem do przewodnika i wszystko stało się jasne. To dlatego tak mi zależało, żeby zajrzeć do tego św. Piotra w Okowach (w centrum znajduje się gablota z łańcuchami, które mają być owymi okowami, w których więziono Apostoła).

Potem podeszliśmy pod Koloseum, które okazało się znowu blisko miejsca, w którym byliśmy w celu zakupu pamiątek. Tam wsiedliśmy do metra, które zawiozło nas na pociąg do Mariny di Cerveteri.

Wieczorem Basia, nasza gospodyni, przygotowała pyszny makaron zapiekany pod beszamelem, a potem było mięso i salsiccie (włoskie kiełbaski) z grilla. Jarek, który jest typowym mięsożercą i przez kilka dni cierpiał, kiedy kazano mu wybierać między pizzą a makaronem, wreszcie znalazł się w kulinarnym raju. Rezultatem mięsnego obżarstwa była jednak konieczność pozostania na kwaterze do południa dnia następnego, podczas gdy my, Kubiakowie, wyruszyliśmy do Rzymu wcześniej.

W niedzielę rano zwiedziliśmy czwartą z Bazylik Większych (czyli patriarszych, po św. Janie na Lateranie, który jest numerem 1. w hierarchii kościołów, św. Piotrze na Watykanie i św. Pawle za Murami, u którego niestety nie byliśmy i dlatego będziemy musieli jeszcze do Rzymu pojechać), a mianowicie Matki Boskiej Większej (S. Maria Maggiore).

Po finansowej ekstrawagancji, jaką popełniliśmy idąc na ciastka i kawę (za żaden solidny posiłek nie zapłaciliśmy tyle, co za te słodkości), wstąpiliśmy również do kościoła św. Praksedy (Prasseda po włosku), jednej z najstarszych świątyń chrześcijańskich w Rzymie, gdzie pod ołtarzem znajduje się niewielka komora katakumb. Patrząc na motyw Dobrego Pasterza wyrzeźbiony na sarkofagach, przypomniało mi się, to co mówiła pani Krystyna w katakumbach św. Kaliksta. Generalnie zakłada się, że zanim zaczęto przedstawiać Jezusa w postaci groźnego brodatego mistrza, pierwsi chrześcijanie lubili go sobie wyobrażać jako bezbrodego młodzieńca dźwigającego owieczkę (motyw z przypowieści o pasterzu znajdującym zagubioną owcę). Tymczasem wyobrażenie młodzieńca z owcą na barkach był wówczas całkiem modny również wśród ludności pogańskiej, zaś wykonawcy sarkofagów, głównie poganie, nie musieli się bardzo wysilać robiąc nagrobki dla chrześcijan, ponieważ mieli gotowe szablony, wg których masowo produkowali swoje wyroby kamieniarskie.

Następnie idąc obok pałacu prezydenta Włoch dotarliśmy do fontanny di Trevi, żeby się spotkać z naszymi przyjaciółmi, którzy w międzyczasie dotarli do Rzymu. Stamtąd pomaszerowaliśmy przez Plac Wenecki w kierunku Wielkiej Synagogi, gdzie mieliśmy się spotkać z Basią-przewodniczką. Po drodze przechodzi się obok Teatro Marcello.

Z Basią i jej mężem Andrzejem udaliśmy się na wyspę na Tybrze, po czym na drugą stronę rzeki, żeby zwiedzić kościół św. Cecylii, o której usłyszeliśmy dnia poprzedniego od polskiej przewodniczki w katakumbach św. Kaliksta. Św. Cecylia zasłynęła specjalnym ułożeniem palców przed męczeńską śmiercią, które wskazywało, że wierzyła w jednego Boga ale w trzech osobach. Dzieło barokowego rzeźbiarza Stefano Maderno znajduje się w bazylice św. Cecylii na Zatybrzu i chcieliśmy je zobaczyć, ale nic z tego nie wyszło, ponieważ przed bramy kościoła dotarliśmy w godzinach, w których były one zamknięte.

Zawróciliśmy więc i udali obok starożytnej świątyni Herkulesa do kościoła św. Walentego, przed którym znajdują się rozpropagowane przez „Rzymskie wakacje” z Audrey Hepburn i Gregorym Peckiem słynne „usta prawdy”. Jeszcze kilka lat temu dostęp do nich był zupełnie darmowy (podobnie było z Koloseum, Palatynem i Forum Romanum). Obecnie trzeba kupić bilet i ustawić się w kolejce, żeby włożyć rękę do otworu starożytnej klapy studzienki kanalizacyjnej. Nie skorzystaliśmy.

Kościół św. Walentego jest kolejną z najstarszych świątyń chrześcijańskich Rzymu, ale został on przebudowany w stylu romańskim. We wnętrzu znajduje się fragment posadzki z porfiru – najdroższej skały, której już nigdzie się nie pozyskuje. Większość tego minerału w postaci posadzek, rzeźb, czy wanien w Muzeum Watykańskim, znajduje się natomiast w Rzymie.

Następnie Basia zaprowadziła nas do olbrzymiego centrum handlowego (Galleria Alberto Sordi) naprzeciwko kolumny Marka Aureliusza. Tam odwiedziliśmy włoski odpowiednik EMPiKu, czyli olbrzymią księgarnię, gdzie dokonaliśmy zakupów (CD, książka).

Tam nasi przyjaciele z Płocka stwierdzili, że ich dzieci ciągną nad morze, więc udali się na dworzec kolejowy. Niewiele później opuścił nas Andrzej, który spieszył się do pracy. Basia natomiast poprowadziła nas na Piazza Popolo, gdzie zwróciła naszą uwagę na doskonałą symetrię w założeniu tego placu z dwoma identycznymi kościołami. Po naszej prawej rozciągała się Villa Borghese, ale zrezygnowaliśmy ze spaceru po jej ogrodach. Zaszliśmy natomiast do kościoła tytularnego kardynała Dziwisza z ekspresyjnymi obrazami Caravaggia.

Pożegnawszy się z Basią poszliśmy za jej radą do knajpki z „Napoletana” w nazwie, co wg Basi wskazuje na smaczną kuchnię. Faktycznie nie zawiedliśmy się. Syci na duchu i ciele, spokojnie udaliśmy się na Termini, skąd wróciliśmy na naszą kwaterę.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz