Eseje i rozbudowane komentarze i interpretacje utworów
literackich, zarówno wierszy, jak i powieści, często przyjmują formę
samoistnych mini-utworów literackich. Pisane interpretacje dzieł plastycznych
również często bywają próbkami świetnej roboty literackiej. Tekst języka
naturalnego, a więc zbiór słów związanych regułami gramatyki i stylistyki, to
jednak najpopularniejszy nośnik myśli i narzędzie porozumienia. To dlatego ci,
którzy starają się nam, zwykłym śmiertelnikom, przybliżyć dzieło sztuki, które
zasadniczo ze słowami ma niewiele wspólnego, wszystko przekuwają na zwykły
tekst, a więc na twór językowy, a przez to najczęściej nieświadomie i niechcący
spłycają przeżycie estetyczne już nie tylko potencjalnego odbiorcy zarówno
samego dzieła, jak i własnego tekstu, ale wręcz własne doświadczenie
emocjonalne. Problem bowiem polega na tym, że język naturalny nie jest
doskonały i często użycie jego logicznych struktur opartych na gramatyce oraz
słownictwa, które okazuje się bardzo ograniczone, wręcz morduje samo dzieło
sztuki, które należy przeżyć całościowo, zaś wszelka próba analizy musi
prowadzić do zbrodni na zamierzonym efekcie.
Jesteśmy tak przyzwyczajeni do operowania słowem, że mało
komu przychodzi do głowy oddania wrażeń z odbioru dzieła sztuki przy pomocy
innego dzieła sztuki. Oczywiście artyści to robią, nazywając swoje utwory
impresjami na jakiś temat. Myślę, że niezwykle interesujące jest obserwowanie
swoistych dialogów, jakie istnieją, lub mogłyby zaistnieć między dziełami
plastycznymi i muzycznymi.
Widzowie przyzwyczajeni do dwóch typów filmów, a mianowicie
fabularnych i dokumentalnych, nie bardzo wiedzą, co zrobić z ruchomym obrazem,
który jest narracją filmową, ale jest zasadniczo czymś kompletnie odmiennym. Młyn i krzyż Lecha Majewskiego to
interpretacja obrazu Petera Bruegla Droga
na Kalwarię/Droga krzyżowa.
Kto od filmu oczekuje wartkiej akcji, ten oczywiście nie ma
czego tutaj szukać. Powiem więcej, kto chciałby odnaleźć jakąkolwiek akcję, ten
może się rozczarować. A jednak jest to narracja! Jest to opowieść przy pomocy
samych obrazów i bardzo nielicznych fragmentów mówionych. Obraz interpretowany
przy pomocy innych (ruchomych) obrazów! Uważam, że jest to genialny
eksperyment. Skoro czytamy teksty będące interpretacjami innych tekstów,
dlaczego nie mielibyśmy obejrzeć obrazu będącego interpretacją innego obrazu. O
ile opracowanie powieści dokonuje się przy pomocy języka naturalnego, a więc
tego samego języka, którym napisano sam przedmiot interpretacji, to wydaje się
całkiem uzasadnione, że ktoś tworzy komentarz do obrazu przemijający językiem
obrazu.
Lech Majewski przedstawił sam temat, jakim jest męka Jezusa
poprzez przedstawienie ubiczowania, drogi krzyżowej i samego ukrzyżowania.
Jednym z nielicznych monologów (dialogów praktycznie nie ma), to ten
wypowiadany przez jego matkę, Maryję. Mieszczanin (Michael York), odgrywa rolę
tego, który mówi o całej sprawie z punktu widzenia przeciętnego obywatela
miasta, w którym odbywa się proces i egzekucja Jezusa. Majewski konsekwentnie
idzie za Brueglem i generalnie sposobem przedstawiania scen historycznych przez
malarzy zarówno średniowiecznych jak i renesansowych, a mianowicie całość
umieszcza w Niderlandach swoich czasów. Tylko Maryja i Jan Ewangelista noszą
stroje uznane za starożytne. Cała reszta to realia współczesne Peterowi
Brueglowi Starszemu.
Pojawia się kontekst w postaci egzekucji dokonanej na
człowieku złapanym przez hiszpańskich żołdaków. Możliwe, że jest to heretyk, a
może buntownik. Dzięki niej rozumiemy czym jest koło umieszczone na wysokim
palu. Na takim kole rozciągano ciało skazańca i zostawiano je na pożarcie
drapieżnym ptakom.
Tam, gdzie niestety ruchomy obraz nie jest w stanie wyjaśnić
wszystkiego tam reżyser wprowadza najważniejszego narratora, a mianowicie
samego malarza (Rutger Hauer), który tłumaczy np. młyn i postać młynarza jako
alegorię Boga obserwującego świat z wysokości. Podobnie się dzieje, kiedy
artysta tłumaczy swój zamysł zwrócenia uwagi widza na odciągnięcie Szymona z
Cyreny od swojej żony, żeby pomógł Jezusowi dźwigać krzyż.
Obraz Bruegla jest m.in. ilustracją codziennego życia
niderlandzkich wieśniaków i mieszczan pod okrutnym panowaniem króla
hiszpańskiego. Majewski również objaśnia ten aspekt przy pomocy scen
rodzajowych, a to wędrownego sprzedawcy chleba, a to chłopców tańczących przy
dźwiękach muzyki. Pewne fragmenty z Drogi
krzyżowej są niejako wzięte pod lupę, jak to w klasycznym tekście interpretującym
dzieło, i ożywione.
Eksperyment filmowy Lecha Majewskiego może być ciężkim kęsem
do strawienia przez miłośników kina, w którym musi się coś dziać, a aktorzy
mówią dialogami. Jest to bowiem film wymagający od widza kompletnie innego
sposobu myślenia, a mianowicie faktycznego myślenia obrazem. Często narzekamy,
że oglądając filmy wchodzimy w świat obrazkowy i zapominamy o tekstach języka
naturalnego, co jest grubą przesadą. Dopiero wejście w sposób myślenia Lecha
Majewskiego może być pewną próbą wczucia się w język obrazu, którego na język
naturalny w ogóle nie musimy tłumaczyć.
Młyn i krzyż to filmowa adaptacja wydanej w 2010 r. książki Bruegel. Młyn i Krzyż autorstwa Michaela Gibsona i Lecha Majewskiego. Sfilmowana powieść to dla nas rzecz normalna. Film dokumentalny na podstawie narracji historycznej to również coś, do czego jesteśmy przyzwyczajeni. Tym większym zaskoczeniem jest sfilmowanie tekstu krytycznego! Ciekawe, czy w najbliższym czasie jakikolwiek reżyser, w tym sam Lech Majewski, poważy się na kolejny eksperyment w tym stylu.
Na mnie "Młyn i krzyż" zrobił olbrzymie wrażenie. Niby brak akcji i dialogów, a i tak jest w nim coś elektryzującego, przykuwającego uwagę. Niesamowicie plastyczny, poświęcający wiele uwagi szczegółom, a jednocześnie tak bardzo oszczędny. Burzył moje przyzwyczajenia do konwencji kinowej, zmuszał do zupełnie innego "patrzenia". Niesamowicie breughlowskie kino.
OdpowiedzUsuń