poniedziałek, 2 lipca 2012

"Lalala" w wersji psychodelicznej


Skończyło się Euro 2012 i zacząłem się zastanawiać „jak teraz będziemy żyć”, ale to tylko taki żart, bo jest całe mnóstwo rzeczy do zrobienia. Całe stosy książek do przeczytania i filmów do obejrzenia.

Przy okazji, brat znajomego umieścił na FB piosenkę węgierskiej grupy Omega, którą my, Polacy znamy jako „Dziewczynę o perłowych włosach”. Był to utwór niezwykle popularny w latach 70. ubiegłego stulecia, kiedy to będąc w szkole podstawowej usłyszałem niewiele starszych od siebie kolegów grających na gitarach i śpiewających „Miała szesnaście lat, chciała poznać życie i świat” i zapałałem wielką chęcią opanowania sztuki gry na gitarze.

W tym samym czasie słuchaliśmy też wielu utworów zachodnich grup rockowych, czy też hard rockowych, bo kwestia polegała na tym, żeby je jakoś odróżnić od klasycznego rock’n’rolla z lat 50. Między innymi słuchaliśmy grupy Urial Heep.

Piszę o tym, ponieważ od dawna nurtował mnie temat motywu „lalalala” w muzyce. Niewątpliwie wielu z Was taki problem wyda się co najmniej zabawny, a niejeden pomyśli, że mi do reszty odbiło. Chciałbym jednak zastanowić się nad tym problemem całkiem poważnie.

Kiedy byłem dzieckiem, uważałem, że piosenkarz śpiewa „lalalala”, kiedy zapomni tekstu. Byłby to więc taki dość niewyszukany wypełniacz maskujący własne lenistwo. Chyba sam tego nie wymyśliłem, tylko tak mnie poinformował ktoś z najstarszego pokolenia w rodzinie.
Wkrótce jednak o tym zapomniałem, zwłaszcza, że w wielu utworach muzycznych tekst wydawał się całkiem spójny, a i tak występowało w nim „lalala”. Nie samo „lalala” jest więc najważniejsze, ale sposób, w jaki je śpiewano.

Otóż w większości piosenek pop, albo wręcz w twórczości ludowej (no tutaj częściej występowało „dana dana”) „lalala” było sygnałem do powszechnej zabawy z udziałem publiczności, gdyż był to element bezpretensjonalny i radosny. Jak już pojawiło się „lalala”, często połączone z "everybodycznym" klaskamiem, to z pewnością żadnej ambitnej muzyki spodziewać się nie było można, ponieważ był to sygnał, że cała piosenka jest z natury biesiadna i beztroska, tudzież cała w tonacji majorowej (dur).

I teraz pojawiają się muzycy rockowi i też śpiewają „lalala”, ale nie jest to żadne beztroskie i biesiadne śpiewanie głupawej sylaby z braku lepszego tekstu, ale „lalala” jakieś takie dziwne, żeby nie powiedzieć złowieszcze. Niby to nadal to samo wesołe „lalala”, ale melodia mówi coś zupełnie innego. Ktoś, kto wpadł na pomysł wykorzystania prymitywnego „lalala” w psychodelicznej muzyce rockowej lat 70., był geniuszem artystycznej perwersji. Przewrotnym sukinsynem był jakimś i kropka. Nie wiem, kto był pierwszy, ale faktem pozostaje, że na mnie takie hard rockowe „lalala” robiło wrażenie niczym zabawka dla dzieci okazująca się potworem z horroru (lalka Chucky).

Zresztą sami posłuchajcie.


To była Omega, a teraz Uriah Heep i ich July morning (całkiem na czasie)




Przyznacie, że to "lalala", rozwlekłe i w dziwnej tonacji, brzmi nieco "niesamowicie"?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz