Skończyło się Euro 2012 i zacząłem się zastanawiać „jak
teraz będziemy żyć”, ale to tylko taki żart, bo jest całe mnóstwo rzeczy do
zrobienia. Całe stosy książek do przeczytania i filmów do obejrzenia.
Przy okazji, brat znajomego umieścił na FB piosenkę
węgierskiej grupy Omega, którą my, Polacy znamy jako „Dziewczynę o perłowych
włosach”. Był to utwór niezwykle popularny w latach 70. ubiegłego stulecia,
kiedy to będąc w szkole podstawowej usłyszałem niewiele starszych od siebie
kolegów grających na gitarach i śpiewających „Miała szesnaście lat, chciała
poznać życie i świat” i zapałałem wielką chęcią opanowania sztuki gry na
gitarze.
W tym samym czasie słuchaliśmy też wielu utworów zachodnich
grup rockowych, czy też hard rockowych, bo kwestia polegała na tym, żeby je
jakoś odróżnić od klasycznego rock’n’rolla z lat 50. Między innymi słuchaliśmy
grupy Urial Heep.
Piszę o tym, ponieważ od dawna nurtował mnie temat motywu „lalalala”
w muzyce. Niewątpliwie wielu z Was taki problem wyda się co najmniej zabawny, a
niejeden pomyśli, że mi do reszty odbiło. Chciałbym jednak zastanowić się nad
tym problemem całkiem poważnie.
Kiedy byłem dzieckiem, uważałem, że piosenkarz śpiewa „lalalala”,
kiedy zapomni tekstu. Byłby to więc taki dość niewyszukany wypełniacz maskujący
własne lenistwo. Chyba sam tego nie wymyśliłem, tylko tak mnie poinformował
ktoś z najstarszego pokolenia w rodzinie.
Wkrótce jednak o tym zapomniałem, zwłaszcza, że w wielu
utworach muzycznych tekst wydawał się całkiem spójny, a i tak występowało w nim
„lalala”. Nie samo „lalala” jest więc najważniejsze, ale sposób, w jaki je
śpiewano.
Otóż w większości piosenek pop, albo wręcz w twórczości
ludowej (no tutaj częściej występowało „dana dana”) „lalala” było sygnałem do
powszechnej zabawy z udziałem publiczności, gdyż był to element
bezpretensjonalny i radosny. Jak już pojawiło się „lalala”, często połączone z "everybodycznym" klaskamiem, to z pewnością
żadnej ambitnej muzyki spodziewać się nie było można, ponieważ był to sygnał,
że cała piosenka jest z natury biesiadna i beztroska, tudzież cała w tonacji
majorowej (dur).
I teraz pojawiają się muzycy rockowi i też śpiewają „lalala”,
ale nie jest to żadne beztroskie i biesiadne śpiewanie głupawej sylaby z braku
lepszego tekstu, ale „lalala” jakieś takie dziwne, żeby nie powiedzieć
złowieszcze. Niby to nadal to samo wesołe „lalala”, ale melodia mówi coś
zupełnie innego. Ktoś, kto wpadł na pomysł wykorzystania prymitywnego „lalala”
w psychodelicznej muzyce rockowej lat 70., był geniuszem artystycznej
perwersji. Przewrotnym sukinsynem był jakimś i kropka. Nie wiem, kto był
pierwszy, ale faktem pozostaje, że na mnie takie hard rockowe „lalala” robiło
wrażenie niczym zabawka dla dzieci okazująca się potworem z horroru (lalka Chucky).
Zresztą sami posłuchajcie.
To była Omega, a teraz Uriah Heep i ich July morning (całkiem na czasie)
Przyznacie, że to "lalala", rozwlekłe i w dziwnej tonacji, brzmi nieco "niesamowicie"?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz