Ktoś, kto zna komunę tylko z podręczników do historii lub z
programów publicystycznych przygotowanych przez prawicowych dziennikarzy, może
sobie wyrobić opinię, że było to jedno wielkie piekło, w którym życie było
niemożliwe. Paradoks polega na tym, że z jednej strony taka opinia nie jest
zbyt daleka od prawdy, zaś z drugiej trzeba brać pod uwagę niezwykłą zdolność
ludzkiego umysłu przystosowywania się do przeżycia w każdych warunkach. Ktoś,
kto się w komunie urodził, ten o jakimś innym świecie dowiadywał się dopiero
wtedy, kiedy był już w stanie docenić opowieści ludzi starszych, którzy
pamiętali okupację i sanację, albo tych, którzy bywali na Zachodzie. Jeżeli
jednak w rodzinie byli ludzie, którzy czasy przedwojenne wspominali niezbyt
przychylnie, zaś okupację jako prawdziwe piekło, a przy tym byli na tyle mało ważni, że komunistyczne władze się nimi nie interesowały, tam trudno było usłyszeć jakąś
poważniejszą krytykę na temat rządów komunistów. No może na temat
poszczególnych I sekretarzy PZPR czy innych komunistycznych oficjeli. Trzeba
bowiem przyznać jedno, że nie pamiętam takich momentów, żeby ludzie w
codziennych rozmowach bali się krytykować, czy śmiać się z władz. Owszem,
słyszałem o sytuacjach w pewnych instytucjach, np. na uniwersytecie, gdzie
wtyki esbeckie mogły komuś przerwać karierę naukową. Jednakowoż wśród sąsiadów i rodziny,
tudzież wśród szkolnych kolegów, otwarcie opowiadało się kawały o
komunistycznych politykach.
Musimy też zdawać sobie sprawę, że w czasach komuny, mimo
krytyki poszczególnych posunięć władz, żyli ludzie, którzy tak wierzyli w praworządność
komunistów, że opowieści o prześladowaniu przez SB brali za oszołomstwo, jak
byśmy to dziś powiedzieli, i histerię opozycjonistów w dodatku podpuszczanych
przez CIA i inne zachodnie wywiady. To nie jest żart. Naprawdę znałem ludzi,
którzy praktycznie łykali wszystko, co podawali w telewizji, a przy tym byli to
ludzie wykształceni i generalnie o dobrej woli (oczywiście pojętej tak, jak
ideowy lewicowiec ją pojmował).
Kiedy mojej ciotce i wujkowi opowiedziałem, jak to esbecy z
Lutomierskiej wzywają moich kolegów na „rozmowy”, stwierdzili, że gdybym ja im
tego nie opowiedział, nigdy by w to nie uwierzyli. Mąż mojej ciotki stwierdził,
że co jakiś czas dochodziły go słuchy o takich rzeczach, ale traktował je jak
„bajki o żelaznym wilku”. (Minęło jakieś 20 lat od tamtej rozmowy, kiedy
podczas swojej pierwszej i jedynej wizyty w Wilnie, dowiedziałem się, co to
jest legenda o żelaznym wilku, ale to inny temat).
A rzecz się miała tak, że mojego kolegę ze studiów
oficjalnie wezwano na Lutomierską. Jak się później dowiedziałem, nie był
jedyny. Ten jednak mi się zwierzył, ponieważ był pod wielkim wrażeniem całego
doświadczenia. Przede wszystkim zaskoczyły go szczegółowe informacje o każdym z
nas, czyli studentów historii z naszego roku. Esbek w bardzo uprzejmy sposób
roztaczał przed zastraszonym kolegą obraz naszego roku tak szczegółowy, że
biedny chłopak nie miał już żadnych wątpliwości, że ci goście wiedzą o każdym
wszystko. Początkowo zaczęliśmy się zastanawiać, kto na naszym roku jest esbecką
wtyką. Na pierwszym i jeszcze drugim roku był u nas człowiek, który proponował
temu samemu koledze wzięcie dyktafonu na egzamin u nielubianego przez nas
doktora, który to dyktafon był gotów mu pożyczyć. Doktora nie lubiliśmy, on nas
zresztą też, ale kto w latach 80. miał profesjonalny łatwy do ukrycia dyktafon?
Wkrótce potem ten nasz „kolega” zniknął z naszego roku. Być może jako
„spalony”, ponieważ wszyscy zaczęliśmy go podejrzewać o współpracę z SB, został
przeniesiony gdzie indziej? Trudno powiedzieć. W każdym razie tego człowieka
nie było już wówczas z nami na roku, więc kwestia kto jest kapusiem,
pozostawała otwarta.
Dużo później przyszło mi do głowy, że te wszystkie
szczegółowe informacje o każdym z nas nie musiały pochodzić od jakiegoś jednego
TW, ale po prostu z tych rozmów, na które, jak mi się zaczęło wydawać, rutynowo
wzywali wielu studentów. Uprzejma rozmowa, luźna pogawędka o wszystkim i o
niczym, praktycznie nikomu konkretnemu nie szkodząca i sprytny esbek wyciągał
informacje, które skonfrontowane z innymi tego typu wypowiedziami dawały
całkiem bogaty obraz całości, w tym portrety psychologiczne każdego z nas.
Kolega, który zwierzył mi się ze swojej wizyty na
Lutomierskiej (zresztą, wcale nie mnie jednemu, a co najmniej trzem innym
kolegom), podpisał „tylko” dokument, w którym zobowiązywał się nikomu nie mówić
o swojej rozmowie z esbekami.
O tych wezwaniach do siedziby SB w Łodzi opowiedziałem
Jackowi W., swojemu dużo starszemu koledze, który powiedział mi wtedy ni mniej
ni więcej, tylko, że gdyby mnie też kiedykolwiek wezwali, mam nic nie
podpisywać. Ja mu na to, że przecież jak można im odmówić, a on, że zupełnie
zwyczajnie, a oni jeśli nie wyczują, że się ich boisz, zazwyczaj dają ludziom
spokój. Taki podpis na rzekomej obietnicy nie informowania nikogo o rozmowie
może być natomiast wykorzystany w rozmaitych celach, w tym do produkcji fałszywych
deklaracji współpracy, którymi esbecy mogliby delikwenta szantażować grożąc
kompromitacją w oczach kolegów-opozycjonistów.
Nie pamiętam już, czy był to rok 1987 czy 1988, choć raczej
ten wcześniejszy, ale słowa te utkwiły mi bardzo dobrze w pamięci, a
przypomniały mi się zwłaszcza w czasach rządów PiS, kiedy z całą mocą
twierdzono, że esbecy „przecież sami siebie w błąd nie wprowadzali”. No sami
siebie pewnie nie, ale opozycjonistów dlaczego nie?
Jacek dał mi wówczas jeszcze jedną radę, z której zrobiłem
użytek zaraz na drugi dzień, kiedy tylko pojawiłem się na uczelni. Otóż
powiedział mi, że jeżeli cię wzywają na Lutomierską i z tobą gadają, to ty
opowiadaj o tym wszystkim dookoła i niczego się nie bój. Wtedy esbecy będą
uważać, że jesteś po prostu głupi i przestaniesz być dla nich obiektem zainteresowania.
Kiedy więc na drugi dzień znalazłem się w Instytucie
Historii dosłownie każdemu, kto się znajdował na korytarzu rozpowiedziałem, że
kolega, o którym była mowa na początku, był na Lutomierskiej i że esbecy napędzili
mu niezłego stracha swoją znajomością szczegółów z naszego życia. Efekt był
taki, że mnie samego nikt nigdy na SB nie wzywał, a i owego kolegi również już
nikt później nie niepokoił.
Była to już druga połowa lat 80. ubiegłego stulecia i
niewykluczone, że metody pracy SB były też już inne niż choćby na początku owej
dekady. Inny starszy kolega, już z Białegostoku, opowiedział mi bowiem
przypadek swojego wezwania na SB, kiedy to oficer za biurkiem cały czas się na
niego wydzierał, a przy tym w pewnym momencie przeładował pistolet i położył go
przed sobą na biurku. Kolega ów, kiedy wychodził z pokoju tego oficera nie
trafił w drzwi i nabił sobie guza na czole uderzając się o ścianę. „Gdybym
cokolwiek wiedział na tematy, o które mnie pytali, najprawdopodobniej wyśpiewałbym
wszystko, bo mało się nie zes…łem ze strachu. Na moje szczęście zorientowali
się, że naprawdę nie mam pojęcia o co chodzi i kazali mi spier….ć do domu”.
Mnie, na szczęście, los oszczędził sprawdzenia umiejętności
radzenia sobie ze służbą bezpieczeństwa PRLu. Gdyby mnie wezwano i grzecznie
pytano, np. o postępy w nauce kolegów, albo czy ktoś lubi wypić, pewnie dałbym
się podpuścić jak małe dziecko, bo z pewnością nie widziałbym w tym nic złego. Nie
byłem ani twardzielem ani cwaniakiem, a myślę, że takich jak ja było w czasach
PRLu na pęczki. Broń Boże nie przeczę, że istnieli prawdziwi bohaterowie, ale
tych, jak pokazuje historia, zawsze jest niewielu i dlatego zresztą tak bardzo
ich podziwiamy.
Hej Stefan , a jakież piękne sprawozdania składał tak przez nas lubiany prof. Andrzej F.G. ... , a pamiętasz starego "solidarucha" dr M. ? Jakie kręcił interesy z "chłopakami" z branży po 89 r.? I strasznie mu to zaszkodziło.....to jak z bajki o żelaznym wilku. Miłego wypoczynku, ja w tym roku na południowe kresy, na Zips jadę :) fascynuje mnie ten Ost niemiecki :) Pozdro, WF
OdpowiedzUsuń