Do wszelkich teorii na temat tzw. charakteru narodowego
staram się podchodzić z dystansem, bo od nich już tylko krok od stereotypów, w
tym tych krzywdzących. Niemniej trudno nie zaobserwować pewnych prawidłowości,
które się pojawiają wśród większej populacji. Wynikają one z pewnego sposobu
myślenia wyniesionego pewnie jeszcze z dzieciństwa, ale także ze środowisk, w
jakich obracamy się w młodości i życiu dorosłym. Pomimo faktu, że człowiek jest
istotą twórczą i potrafi wymyślać nowe modele zachowania, tak naprawdę nigdy
nie są nowe, ponieważ po pierwsze nie przeskoczymy biologii (cech wspólnych dla
całego gatunku), a po drugie to, co wymyślamy rzadko kiedy jest do końca i
całkowicie nowe. Raczej modyfikujemy nasze zachowania. Jeżeli taka modyfikacja
następuje stopniowo i stosunkowo łagodnie, ma duże szanse na zastąpienie
zachowań starych. Na tej zasadzie zapewne trudno byłoby nam się znaleźć wśród
naszych przodków z XVII czy XIII wieku, choć w tamtych czasach nie słyszymy o
jakichś gwałtownych rewolucjach obyczajowych. Systematyczne zmiany jednak
następowały i doprowadziły do stanu, w jakim znajdujemy się dzisiaj. Na dobrą
sprawę błędnie użyłem słowa „stan”, bo tak naprawdę jest to nieustanny proces
uczenia się i twórczego wykorzystania doświadczenia w celu lepszego
dostosowania się do otaczającej nas rzeczywistości.
Uważam, że zmiany następują na zasadzie lekkich
przekształceń powtarzanych struktur, a więc fraktalnie. Wielu z nas wydaje się,
że powiela model zachowania odziedziczony po rodzicach, ale przecież nigdy tak
nie jest. Świadomie, czy nie, zawsze coś zmieniamy. Jeżeli natomiast zmiana
jest zbyt szybka i radykalna, wzbudza lęk konserwatywnie nastawionych
środowisk, a w każdym społeczeństwie stanowią one grupę bardzo liczną i to
niekoniecznie dlatego, że przyjęli taką opcję polityczną, tylko dlatego, że
strach przed nowym jest naturalny. Nowe wytrąca nas z poczucia komfortu i
bezpieczeństwa. Dlatego zmiany ewolucyjne mają o wiele większą szansę
zadomowienia się w repertuarze naszych zachowań, niż rewolucyjne, które
prowadzą do wielkich sporów i okopaniu się na własnych stanowiskach.
Nie o zmianach jednak chcę pisać, tylko właśnie to, co w tym
fraktalnym przekształceniu jest powtórzeniem modelu pierwotnego. Uważam, że
jedną z cech naszego narodu jest kłótliwość i zadziorność. Nie wynika ona
jednak z poczucia rywalizacji rynkowej, jak np. wśród Amerykanów, ale ze
szlacheckiej mentalności polegającej na akcentowaniu miejsca w hierarchii
godności. Jak wiemy z historii czy literatury, szlachta niby uważała się za
stan ludzi sobie równych, a równocześnie na każdym kroku każdy szlachcic chciał
pokazać, że jest lepszy, czy też ważniejszy, od innego. Pieniactwo i swarliwość
stały się pewnym modelem zachowania, który na stałe wpisał się w naszą kulturę.
Niejednokrotnie byłem świadkiem przypadków, kiedy dzieci spokojne i ciche, choć
wcale niekoniecznie słabe, były zachęcane przez swoich rodziców lub dalszą
rodzinę, do „nie dania się” w sporach, które w ogóle nie były warte uwagi.
Wielu z nas podejmuje polemikę dla samej polemiki, pomimo tego, że z góry
wiadomo, że nie tylko nikogo nie przekonamy, ale na dodatek nawet wygrana w
takim sporze niczego nam nie przynosi. W przypadkach skrajnych niektórzy
potrafią zaprzeczyć własnej tezie, jeżeli się okaże, że na pewnym etapie
dyskusji przeciwnik się z nią zgodził.
Wiedzeni chęcią obrony wartości chrześcijańskich postępujemy
dokładnie do tych wartości odwrotnie. Kiedy zaangażowany politycznie wojujący
katolik wdaje się w dyskusję w ateistami lub nawet katolikami, ale nie tak
wojującymi, można zapomnieć o miłości bliźniego, czynieniu pokoju, o
nastawianiu drugiego policzka nawet nie wspominając. Żadna tam perswazja, żadne
przykłady miłości w działaniu. Przeciwnika trzeba zniszczyć – ośmieszyć,
poniżyć, nakrzyczeć na niego i na koniec przestraszyć straszliwą pośmiertną
karą. Nie ma się co dziwić, że młodzi ludzie, którzy zetkną się z tego typu
zachowaniem odruchowo takich „misjonarzy” unikają, a na wszelki wypadek
katolików w ogóle (choć to jest w Polsce niemożliwe).
Buddyzmem interesuję się od co najmniej trzydziestu lat, ale
nigdy nie przystąpiłem do żadnej sformalizowanej grupy polskich buddystów.
Oczywiście nie znam wszystkich, ale ci, których w jakiś sposób poznałem, wcale
nie dają przykładu ścieżek, o jakich można przeczytać w książkach na temat tej
filozofii/religii. To, co się da w ich postawie zaobserwować, to przede
wszystkim obsesyjny antykatolicyzm i dyskusje na gruncie całkiem zachodniej
logiki. Niektórzy lubią się jeszcze poprzerzucać cytatami z buddyjskich ksiąg,
a więc postępują dokładnie tak samo, jak zachodni średniowieczni scholastycy. W
porównaniu z historycznymi mistrzami zen, którzy skupiali się na swojej praktyce
i zmienianiu świata poprzez zmienianie siebie (to przecież w buddyzmie
podstawa), znajomi polscy buddyści wychodzą na typowych zachodnich teologicznych
pieniaczy zafascynowanych arystotelesowską metodą dowodzenia, a więc na logice
(gramatyce) języka, poza którą buddysta powinien się wydostać. Na dodatek
zacietrzewienie w dyskusji potrafi osiągnąć taki stopień, że ze stanowiska
obrońców tolerancji przed nietolerancyjnymi katolikami przechodzą na pozycje
nietolerancyjnych agresorów, którym już nie zależy na przekonaniu do swojej
opinii, ale po prostu do intelektualnego unicestwienia każdego, kto ma inne
zdanie.
Dlaczego tak się dzieje? Odnoszę wrażenie, że przyczyną tego
typu postaw, które wychodzą z nas wszystkich, zwłaszcza podczas dyskusji na
forach internetowych, to „głębsza struktura” naszej świadomości, która jest o wiele silniejsza
niż często powierzchowna warstewka tej czy innej religii czy filozofii
życiowej. Może nam się zdawać, że jesteśmy wspaniałymi humanistami, że kochamy
wszystkie istoty żywe, a przynajmniej bliźniego swego, ale tak naprawdę
pierwotne instynkty walki – o władzę, o prestiż, o dostęp do seksu itd. – biorą
górę. Lubimy przybrać pozę obrońców szlachetnych wartości, ale w walce o nie
stosujemy metody całkowicie im zaprzeczające. Przy tym przy pierwszej lepszej
okazji zza miłującego bliźnich chrześcijanina czy dążącego do harmonii świata
buddysty wyłazi po prostu zacietrzewiony polski szlachciura, który „nie
pozwala”, albo polski chłop, który „żywemu nie przepuści”.
Jak bowiem pisał Gombrowicz, „od pupy w ogóle nie ma
ucieczki”.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz