Klasztor Shaolin zasłynął ze szkolenia swoich mnichów w
sztukach walki. Obecnie jest to wielkie, w dużej mierze komercyjne,
przedsięwzięcie, a mianowicie miejsce, gdzie rodzice posyłają swoje dzieci,
które wcale niekoniecznie będą buddyjskimi mnichami, do szkoły. Oprócz sztuki
walki, intensywnych ćwiczeń fizycznych i hartowania, dzieci mają tam również
regularne lekcje. Chińscy rodzice doskonale zdają sobie sprawę, że niemałe
pieniądze, jakie płacą za wychowanie w Shaolin, przekładają się na pot, łzy i
siniaki ich dzieci. Wiedzą, że po kilku latach będą to ludzie, którzy bez trudu
znajdą zatrudnienie np. w policji, ale również będą to osoby, których nie
złamie byle niepowodzenie. W szkołach, jakie dziś rozwijają się w Shaolin, i
tak nie ma już aż takich rygorów, jakie musieli znosić mnisi w dawnych wiekach.
Niemniej warunki życia są spartańskie, zaś każdy dzień przynosi nowe ciężkie
wyzwania. Nie jest to droga dla każdego, bo nie każde dziecko jest w stanie
taki reżim wytrzymać, ale to, co może dziwić, wbrew pozorom większość uczniów
wytrzymuje. Kończą szkolenie wzmocnieni zarówno fizycznie jak i psychicznie!
A teraz wyobraźmy sobie, że Shaolin dostaje się pod kontrolę
amerykańskiej school board, albo któregoś z europejskich ministerstw oświaty
opanowanych przez niestrudzonych reformatorów. Od razu zaczęłyby się dyskusje
polegające na podważaniu sensowności całego systemu treningów. Oczami duszy
mojej widzę europejsko-amerykańskich mędrców, którzy na początek wnoszą
postulat „odchudzenia” programu.
„Po co komu tyle godzin ćwiczeń? Przez to, że uczniowie tyle
czasu poświęcają ćwiczeniom walki, nie mają czasu na rozwój własnych
zainteresowań i twórczego myślenia!”
Z całą pewnością zaatakowano by sensowność większości
ćwiczeń.
„Dlaczego uczniów zmusza się do nudnego powtarzania tych
samych sekwencji ruchów? W ten sposób tylko się ich zniechęca do kung fu!”
Na pewno skrytykowano by samą metodę polegającą na
powtarzaniu form:
„Cóż to jest forma? To tak jakby codziennie powtarzać
regułki gramatyczne! Wszyscy wiemy, że prawdziwa szkoła walki to sparring, a
nie bezmyślne powtarzanie form”.
Zaraz jednak albo ktoś inny, albo ta sama osoba, nie widząc
ani trochę sprzeczności we własnych postulatach, zaproponowałaby ograniczenie
brutalności pewnych ćwiczeń i surowości pewnych praktyk.
„Dlaczego zmusza się uczniów do pobudki o piątek rano? Uczeń
niewyspany jest przemęczony i efektywność jego pracy jest niewątpliwie
ograniczona!”
„Dlaczego uczniowie wykonują ćwiczenia, które są tak
niebezpieczne dla zdrowia. Utwardzanie głowy przy pomocy uderzeń tą częścią
ciała w twarde przedmioty może przynieść trwałe uszkodzenie mózgu, a już np.
wieszanie się na pętlach umieszczonych pod brodą w każdej chwili grozi śmiercią”.
Następnie włączyliby się specjaliści od stresu.
„Uczeń codziennie narażony na sytuacje stresowe na pewno
skazany jest na zaburzenia psychiczne. Atmosfera walki nie sprzyja
zrównoważonemu rozwojowi.”
Dalej dobrano by się diety, ubogiej w białko i w ogóle zbyt
skąpej. Amerykanie w tym momencie zamiast miski ryżu wprowadziliby swoje
sztandarowe warzywo, a mianowicie pizzę.
Generalnie obcięto by program sztuk walki do minimum,
ponieważ reformatorzy doszliby do wniosku, że nie chodzi o to, żeby uczeń był
wysportowany i poznał jak najwięcej technik ataku i obrony, ale żeby sobie
wyrobił tylko jakieś ogólne pojęcie o walce. Kiedy dojdzie do prawdziwej
sytuacji zagrożenia, mając takie ogólne podstawy, szybko znajdzie sobie odpowiednie
techniki w internecie i je zastosuje. Nie ma więc sensu wkuwać ich wszystkich i
męczyć się przy ich ćwiczeniu.
Wynikiem zachodnich reform w szkołach świątyni Shaolin najprawdopodobniej
byłaby produkcja leniwych grubasów bez poczucia odpowiedzialności, za to
pełnych pretensji i roszczeń.
Kto w USA chce wychować dziecko na kogoś, kto będzie należał
do kasty przywódców, ten je posyła do prep-school, albo do akademii wojskowej.
Kogo na taką szkołę nie stać, ten posyła dziecko do szkoły publicznej. Jeżeli
jest typowym współczesnym zachodnim rodzicem, biegnie ze skargą do dyrektora
szkoły przy każdej okazji, kiedy tylko nauczyciel śmie od ucznia wymagać
elementarnej wiedzy, czy choćby wykonania pracy domowej. Pracy domowej
oczywiście, jeżeli nauczyciel w ogóle ośmieli się ją zadać.
W Europie również zaczęło chodzić przede wszystkim o to,
żeby było łatwo i przyjemnie. Uczniów należy chwalić za każdy przejaw
inteligencji i broń Boże nie stresować jakimś wysiłkiem intelektualnym (w ogóle
jakimkolwiek wysiłkiem). To, że potem nikt nic właściwie nie umie, nie powinno
nikogo przyprawiać o zawrót głowy. Konkrety nie są ważne. Ważne, żeby sobie
wyrobić jakieś ogólne pojęcie o czymś bardzo ogólnym (nie do końca wiadomo o
czym, bo to zbytnio pachniałoby prymitywnym konkretem) i żeby wszyscy byli szczęśliwi.
Gdyby zachodni reformatorzy dobrali się do klasztoru
Shaolin, poziom sztuk walki z pewnością poleciałby na łeb na szyję, ale czy to
taki problem? Komu potrzebne są sztuki walki? Chyba jakimś faszystom…
Stefan, 101% racji!
OdpowiedzUsuńAmerykańskie warzywo zupełnie mnie rozbroiło.
Tak tylko jako uzupełnienie:
OdpowiedzUsuńhttp://wiadomosci.gazeta.pl/wiadomosci/1,114871,14705591,Klasa_dla_jednego_ucznia.html?lokale=bialystok#BoxWiadTxt
Jarek, takie sytuacje są wcale nierzadkie i sam się z taką zetknąłem - pojawia się dylemat - z jednej strony żal nieszczęśliwego dziecka, a z drugiej żal całej klasy, której to dziecko dezorganizuje całą naukę.
Usuń