Przynależność Polski do Unii Europejskiej zawsze postrzegałem jako coś pozytywnego, bo oto zostaliśmy przyjęci do pewnego klubu krajów o wysokiej cywilizacji (cokolwiek pomyślą zwolennicy równości kultur), dzięki bogatszym jej członkom zdobyliśmy pieniądze na inwestycje w infrastrukturę (przy okazji w inwestycje kompletnie chybione, ale i tak ich beneficjentami są Polacy), a przez to Polska wspina się na pewien wyższy etap techniczny – drogi, autostrady itp.
Z drugiej strony, kiedy się pomyśli o tym, że Unia Europejska idzie w kierunku totalnej kontroli i regulacji wszystkich aspektów życia (słynna krzywizna ogórków, czy ostatnio obowiązek używania żarówek halogenowych), to przechodzą człowieka ciarki, bo zaczyna wierzyć w jakieś spiskowe teorie dziejów. Komu mogło na tych żarówkach zależeć najbardziej? Oczywiście ich producentom. I oto wszystkie kraje Unii mają ich używać „bo tak i już”. A my się tu w Polsce podniecamy jakimiś automatami do „jednorękiego bandyty” i gangsterami nimi zarządzającymi. Całemu kontynentowi mówi się z pozycji władzy, co jego mieszkańcy mają kupować, a czego nie kupować. Nie podoba mi się to.
Traktat Lizboński to kwestia, której również pojąć nie mogę. Dyskusja w mediach praktycznie nigdy nie sięga meritum sprawy. Nikt nawet nie próbuje tłumaczyć, o co w tym dokumencie chodzi. Jest zbyt długi, żeby komuś się go chciało w całości przeczytać, bo bynajmniej nie jest to wciągająca powieść, jest napisany prawniczym bełkotem, którego normalny człowiek nie jest w stanie strawić, a mówi się o nim tak, jak chrześcijanie mówią o Ewangelii.
Konstytucję Stanów Zjednoczonych można nie tylko szybko przeczytać i zrozumieć, ale nawet nauczyć się na pamięć. Konstytucji Rzeczypospolitej Polskiej, mimo, że jest dłuższa, też. Traktatu Lizbońskiego za diabła się nie da. Napór unijnych urzędników na głowy poszczególnych państw, żeby ów traktat jak najszybciej podpisały jest w jakimś stopniu zrozumiały. W końcu ludzie się napracowali, kilkadziesiąt nocy pewnie zarwali i wysmażyli książkę, której prawie nikt nie przeczytał i nie przeczyta, ale nie o to przecież chodzi. Chodzi tylko o to, żeby zagłosować „za” bo to będzie sygnał opowiedzenia się za głębszą integracją Unii, cokolwiek to znaczy.
Dyskusje przeciwników ze zwolennikami są o tyle zabawne, że mógłbym się założyć, że zarówno jedni, jak i drudzy tego dokumentu nie czytali. Gadają na poziomie emocji. Ktoś jednym wmówił, że traktat jest cacy, a innym, że be. On sam jest tutaj najmniej ważny.
Sprawa traktatu ujawniła jak góra unijna traktuje mechanizmy uznawane powszechnie za demokratyczne. Otóż tylko jedna mała Irlandia zdecydowała się zapytać obywateli w powszechnym referendum, czy chcą go czy nie. Podobały mi się wypowiedzi wielu ludzi na ulicach Dublina, którzy szczerze odpowiadali „jestem przeciw, bo nie wiem, co to jest”. Mają do tego pełne prawo. Dlaczego mam głosować za czymś, czego nie znam, bo nie jestem w stanie ogarnąć?
Inne kraje, w obawie przed losem konstytucji UE, w ogóle nie wzięły pod uwagę głosowania powszechnego i przepchnęły dokument mający regulować życie półmiliardowej społeczności na poziomie parlamentów – bez pytania owej społeczności o zdanie. Irlandia zrobiła referendum i powiedziała „nie”, ale co się dzieje w następstwie? Władze Unii postanowiły Irlandię jeszcze raz „grzecznie” spytać. Podejrzewam, że gdyby Irlandczycy po raz kolejny zagłosowali odmownie, zadano by im pytanie jeszcze raz. Tak do skutku. Przecież to jawna kpina z podstawowych zasad demokracji.
Nasi pokręceni politycy w polityce zagranicznej są kompletnie pogubieni. Lech Kaczyński wykrzykiwał buńczucznie, że się łatwo nie da przekonać do unijnych nonsensów, ale w końcu się na traktat zgodził. Sejm zdominowany przez partię kolegów grupy trzymającej automaty do gry przyjęcie traktatu przegłosował, ale tu pan prezydent już od podpisu się powstrzymał, bo powiedział, że poczeka na rozwój wydarzeń w Irlandii. Teraz czeka na reakcję Vaclava Klausa, który jest jawnym eurosceptykiem. Bracia Kaczyńscy nie chcą być postrzegani jako eurosceptycy i w rezultacie nie wiadomo, o co im chodzi. Tzn. wiadomo, ale panu prezydentowi zabrakło ikry, żeby się na traktat nie zgodzić jeszcze w Lizbonie, więc potem takie piruety.
Traktat pewnie w końcu przejdzie. Istnieje silna grupa ludzi, którzy są zdesperowani, żeby do tego doprowadzić. Ja tak naprawdę nadal nie wiem, czy to dobrze, czy źle, bo kiedy mam przed sobą Traktat Lizboński i jakąś inną książkę do wyboru, ten pierwszy przegrywa w przedbiegach. Może by jednak ktoś łaskawie podjął się streszczenia tego dokumentu i przedstawił konkretne jego warunki, a nie grał tylko na ludzkich emocjach. Tak chyba byłoby najrozsądniej.
solidarity!
OdpowiedzUsuń