Dziś w Onecie przeczytałem kolejny artykuł na temat wyższych uczelni: http://biznes.onet.pl/my-ofiary-uniwersytetow,18563,3040739,1,news-detal . Tym razem muszę jednak stanowczo stwierdzić, że dawno nie czytałem takich głupstw. Główna teza autora (Macieja Wasilewskiego) polega na tym, że oto uczelnie oszukują biednych młodych ludzi, obiecując im zawód, który zapewni im godziwą przyszłość. Otóż zacząć należy od tego, że pracownicy żadnego uniwersytetu nie mogą takich obietnic składać i nie składają. Nawet jeśli jakiś wydział chcąc przywabić kandydatów pisze o obiecującym zawodzie, to trzeba reprezentować olbrzymi poziom naiwności, żeby im ulec.
To, że np. na Podlasiu nie będzie pracy dla pedagogów przez najbliższe 20 lat ogłoszono jakieś 10 lat temu (co oznaczałoby, że przez następne 10 nie będzie tejże pracy), mimo to rokrocznie pedagogika jest jednym z najbardziej obleganych kierunków w Białymstoku. Co więcej, istnieje prywatna uczelnia pedagogiczna, a także w jeszcze jednej prywatnej uczelni otworzono taki kierunek. Kandydatów nie brakuje. Pedagogika to w Polsce bardzo ciekawe zjawisko. Mamy naprawdę wybitnych specjalistów w tej dziedzinie (piszę to bez cienia ironii), obserwatorów pracy nauczycieli i jej doskonałych komentatorów. Polscy profesorowie pedagogiki tworzą ciekawe teorie, są aktywni i twórczy - piszą mnóstwo artykułów i wymieniają się swoimi odkryciami na licznych konferencjach. Pojawia się jednak od razu przewrotne pytanie, dlaczego nauka postawiona na takim poziomie (w porównaniu z innymi krajami, jesteśmy pedagogiczną potęgą), nie przekłada się na sukcesy polskiego szkolnictwa, które stacza się po równi pochyłej.
Absolwentów pedagogiki jest o wiele za dużo jak na potrzeby rynku pracy. Chłopak z artykułu Macieja Wasilewskiego, który "kręci placki na pizzę" dosłownie mnie rozbroił. W czasie studiów nikt mu nigdy nie powiedział, że praca w jego fachu to ciężki kawałek chleba. Nigdy w swoim życiu nie słyszał o trudnej młodzieży? Nie każdy się do takiej pracy nadaje i wcale mu się osobiście nie dziwię, że z niej zrezygnował, ale do kogo on ma pretensje?
Osobiście wiele rzeczy w życiu zawaliłem. Nie dorobiłem się wielkiego majątku, ani nie zrobiłem kariery. Skończyłem najpierw historię, a później filologię angielską. Niczego nie żałuję! Przecież wszyscy mi od szkoły podstawowej tłumaczyli, że jak ktoś studiuje historię, to najwyżej zostanie nauczycielem, archiwistą albo bibliotekarzem, a żaden z tych zawodów nie zapewnia perspektyw na wysokie dochody. Niektórzy ludzie po historii radzą sobie finansowo mimo wszystko całkiem nieźle. Trochę się przekwalifikowali, ale chyba studiów nie żałują. Wystarczy się rozejrzeć dookoła i nie trzeba być wielkim bystrzakiem, żeby się zorientować, co naprawdę przynosi pieniądze. Jeżeli więc nie robisz właśnie tego, a podejmujesz działania owych pieniędzy nie przynoszących, to nie możesz mieć do nikogo pretensji. Ja nie mam! W wieku 44 lat wypada już sobie zdać sobie sprawę z tego, że jest się tam, gdzie się jest, bo się nigdzie indziej nie szło! Powiem więcej, czym wcześniej sobie człowiek z tego zda sprawę, tym lepiej. Skamlenie czy obwinianie innych za własny los jest żałosne z kilku powodów. Po pierwsze ten narzekający sam siebie przedstawia jako nie tylko nieudacznika, ale po prostu skończonego frajera. Jego sytuacja nie przypomina bowiem kogoś oszukanego przez zawodowego złodzieja, czy obrabowanego przez obce wojska. Od początku do końca pcha się tam, gdzie go nie powinno być, robi to czego nie powinien robić, bo albo nie ma do tego talentu, albo sam tego w ogóle nie lubi, a potem krzyczy "uczelnia mnie oszukała!" Trochę godności, proszę!
Kilka dni temu napisałem, co myślę o studentach płacących ciężkie pieniądze i tracących najlepszy czas swojego życia na studia, które oprócz papierka nie dają niczego. Nie wiem na co liczą bohaterowie artykułu i sam autor - na litość czytelników, na zawstydzenie władz wyższych uczelni czy ministerstwa? Kompletne nieporozumienie.
Po raz kolejny wrócę do idei wyższej uczelni.
Uczelnia z prawdziwego zdarzenia nie jest szkołą zawodową dla niedojrzałych smarkaczy, którzy nie wiedzą, co zrobić ze swoim życiem. Uczelnia powinna być jak biblioteka. Człowiek, który ma plan na swoje życie, wie czego się chce dowiedzieć, powinien mieć zapewniony kontakt z ludźmi, którzy tę potrzebną wiedzę posiadają. Na pewno prawdą jest, że polskim uczelniom daleko do tego modelu, ponieważ panują kompletnie beznadziejne "minima", "standardy" itd. itp. Panuje więc sprzedaż wiązana - chcesz się dowiedzieć czegoś o handlu, to musisz również poznać szereg przedmiotów, które cię nie interesują. Daleki jednak jestem od popadnięcia w przesadę i twierdzenia, że te proponowane przez uczelnie dodatkowe przedmioty nie mają sensu. Bardzo często mają, ale zrozumienie tego również wymaga dużej dojrzałości ze strony studenta. Niestety zdarzają się i takie sytuacje, że "wciska" się jakiś przedmiot "na siłę" na kierunku w ogóle z nim nie związanym, tylko dlatego, żeby np. "dopensować" danego wykładowcę (zapewnić mu odpowiednią liczbę godzin do przepracowania przewidzianą dla jego etatu). To nie jest zdrowa sytuacja.
Typowymi uczelniami "zawodowymi" miały być z założenia politechniki. Myślę, że mimo powszechnego narzekania, w dużej mierze całkiem nieźle wywiązują się ze swoich zadań. Przynajmniej na niektórych kierunkach. Tymczasem rynek pracy działa zupełnie od uczelni niezależnie. Ktoś musi jasno i otwarcie społeczeństwu wyjaśnić, że uczelnie zarabiają na kształceniu studentów, a nie na kształtowaniu podaży na rynku pracy. Mamy wolny rynek i uczelnie też są dzisiaj elementem gry rynkowej. O tym, jakie zawody będą opłacalne w przyszłości, często trudno jest przesądzić. Są co prawda prognozy, wykresy, przewidywania itd., ale wiadomo, że w 100% nigdy przyszłości nie przewidzimy. Z drugiej strony z o wiele większym prawdopodobieństwem da się przewidzieć to, jakie zawody NIE będą potrzebne, albo popłatne. To widać po prostu "gołym okiem". Kto każe tym tłumom młodych bezwolnych ludzi pchać się tam niczym ćmy do ognia? Ktoś, kto narzeka, że skończył uczelnię i nie dostał pracy nie ma tak naprawdę do kogo kierować pretensji. No, w jakimś stopniu mogliby ci, których nie wyrzucono ze studiów po pierwszym semestrze z powodu nieuctwa. Tutaj już wiadomo, że uczelnia wykazując "nadzieję" na potencjalną "poprawę" studenta w dalszym toku studiów, tak naprawdę liczy na wpływy z czesnego. Nawet w tym wypadku wina studenta jest większa, bo przecież trzeba nie mieć cienia pojęcia o świecie, jeżeli uważa się wyżebraną tróję za miernik realnej wiedzy.
Kochani bohaterowie artykułu! Od samego początku robiliście nie to, co powinniście. Uczelnie istnieją nie od dziś i niewiele trudu wymaga, żeby się dowiedzieć co oferują. Nie trzeba być geniuszem, żeby dostrzec sytuację na rynku pracy. Nie przewidzisz łatwo, co będzie potrzebne, ale na pewno łatwo zobaczysz, co jest niepotrzebne.
Ktoś tych młodych ludzi mimo wszystko robi w konia. Pierwszymi winowajcami są oczywiście rodzice, którzy często w dobrej wierze przekazują dzieciom fałszywy obraz rzeczywistości. Trzeba jasno i dobitnie powiedzieć, że nie jest tak, że "jak będziesz się dobrze uczył i ciężko pracował, to będziesz bogaty". Zdanie to powtarzają rodzice i nauczyciele w szkole podstawowej i średniej. To tak nie działa, ale niech w tym momencie żaden mądrala nie pomyśli, że jest odwrotnie! Otóż to takiemu stwierdzeniu nie należy przeczyć, ale je uzupełnić.
"Jak będziesz się uczył tego, co trzeba, umiał zastosować w praktyce to, czego się nauczyłeś i będziesz pracował ciężko, o ile twoja praca będzie dążyła do pożądanego celu". Kto tego nie pojął, ten niech się powstrzyma od żałosnych komentarzy. Jeżeli ktoś was oszukał, to nie uczelnie!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz