Tymczasem spraw, które się dookoła dzieją, informacji, które człowieka zewsząd bombardują, oraz refleksji, które się na powierzchnię świadomości wydobywają i domagają się uzewnętrznienia w postaci tekstu pisanego mnoży się ponad wyobrażenie i oczywiście zadziałać musi ostre prawo selekcji, bo inaczej pisałoby się o wszystkim naraz (co nieraz pewni "życzliwi" mi zarzucali), a z czego niewiele by wynikało.
Ostatnio obejrzałem "dokument" o Szwecji na YouTube. Ten cudzysłów nie jest przypadkowy, bo do obiektywności jest mu daleko. Jednakowoż jego tendencyjność nie przejawia się w kłamstwach, ale w specyficznej selekcji faktów.
http://www.youtube.com/watch?v=EFIwFnrNX1M;
http://www.youtube.com/watch?v=j5_uHLDfUwk&feature=related;
http://www.youtube.com/watch?v=nLponZVOwig&feature=related
To, że filmik nakręcony jest z pozycji katolickich nie ulega wątpliwości. Kwestia obecności gejów w szwedzkim Kościele Luterańskim i fakt, że duchowna tego Kościoła twierdzi, że Biblia nie jest tekstem objawionym, czy też zesłanym przez Boga, specjalnie mnie nie interesuje, ale śmieszy. Jest to trochę tak, jakby ktoś zapisywał się do jakiejś organizacji o ściśle określonym statucie napisanym pod ściśle określoną ideologię i od razu podważał zarówno statut jak i samą ideologię. To trochę tak, jakby do Ligi Polskich Rodzin zapisało się całe grono nihilistów, zmieniło ideologię tej partii o 180 stopni, ale twardo kazałoby się nazywać partią prawicową. Nikt normalny tak nie robi, tylko zakłada własną organizację spełniającą kryteria zgodne z własnymi oczekiwaniami. Szwedzcy geje postanowili jednak pozostać chrześcijanami, z tym że robiącymi wszystko dokładnie odwrotnie, niż od chrześcijan się oczekuje. Ich sprawa.
Kwestii "pajdokracji", czy też dyktatu rozwydrzonych dzieciaków, które mogą wsadzić rodzica za kratki, albo sąsiadów-donosicieli, którzy są w stanie sprawić, że państwo pozbawi biologicznych rodziców praw rodzicielskich jest o wiele poważniejsza. Ludzie, którzy w Szwecji mieszkają, twierdzą, że przykłady z filmiku na YouTube są skrajne. Wiele polskich rodzin żyje w tym kraju i nikt im na siłę dzieci nie odbiera. Natomiast faktem jest, że ludzie starzy są bardzo samotni. Znajomy, który wyemigrował za Morze Bałtyckie jeszcze na początku lat 80. ubiegłego stulecia, zaczynał pracę w ojczyźnie Wazów jako pracownik socjalny odwiedzający staruszków. Już wtedy sprawa ta wzbudzała pewne emocje. Opowiadał, że często dzieci tych jego podopiecznych mieszkają na tej samej ulicy, ale nigdy ich nie odwiedzają. Do obowiązków opiekuna społecznego należało m.in. posprzątanie mieszkania takiej osoby. Często zdarzało się, że ci starsi ludzie sami sobie wysprzątali wszystkie pokoje, tylko po to, żeby opiekun mógł poświęcić więcej czasu na zwyczajną rozmowę.
Problem jaki się wyłania, to kwestia na ile rola państwa w życiu jednostki może być pożyteczna, a na ile szkodliwa. Wielu z nas zazdrościło Szwedom ich dobrobytu już w czasach Gierka. (W Szwecji już wtedy rządzili socjaldemokraci). Potem, po upadku komunizmu, znowu Szwecja była przykładem państwa o gospodarce rynkowej, które nie jest areną rozpasanego a bandyckiego kapitalizmu, ale "sprawiedliwie" obdziela swoich obywateli dobrobytem. I wszystko to jest prawda. Rzecz w tym, czy powszechny dobrobyt zapewniany przez państwo jest dobrodziejstwem dla jednostek, a skoro społeczeństwo składa się z jednostek, to czy jest dobry dla społeczeństwa?
Tam, gdzie państwo bierze na siebie odpowiedzialność za wszystko, a nie mówię o totalitaryzmie policyjno-militarnym, jak w krajach faszystowskich czy komunistycznych, choć w nich występowało to samo zjawisko, osłabieniu ulegają więzy na poziomie jednostek. Oczywiście przede wszystkim chodzi o rodzinę, jako podstawową formę więzów zbudowanych na genach i związkach emocjonalnych. Zawsze uważałem, że ultra-katolicy przesadzają z tą obroną rodziny, bo przecież nikt tej instytucji na poważnie nie atakuje. Okazuje się, że są ludzie, którym model naturalni rodzice plus dzieci żyjące razem i kochające się nawzajem, przeszkadza ze względów ideologicznych. Myślę jednak, że znowu filmik z YouTube'a nieco przesadza. Nie chodzi mi bowiem o jawną walkę z rodziną jako zjawiskiem społecznym, ale właśnie rolą dobrobytu materialnego niezależnego od współpracy na poziomie jednostek, w rozbijaniu więzów społecznych.
Życie z drugim człowiekiem, a tym bardziej z kilkoma innymi osobami nie jest rzeczą prostą ani łatwą. Na pewno nie składa się z samych przyjemności i często dalekie jest od sielanki. Wiedząc jednak, że tylko razem jesteśmy w stanie przetrwać w zdrowiu fizycznym i psychicznym, uczymy się wzajemnej tolerancji, drogi kompromisu i porozumienia, negocjacji. W rezultacie staramy się przezwyciężać kryzysy, co potem owocuje w poczuciu czegoś, co definiujemy jako szczęście. Biologia pełni tu rolę dwuznaczną, ponieważ raz może być sojusznikiem rodziny, a raz jej przeciwnikiem. Homo sapiens wybrał model rodziny jako formę przetrwania społecznego. Długi okres wychowania dzieci przez rodziców, a do tego opieka nad niedołężnymi sprawiły, że jako gatunek jesteśmy wyjątkowi w przyrodzie. Niemniej biologia również często wydobywa strategie starsze, te z okresu bardziej prymitywnego, na jakim do dziś pozostają inne gatunki, choćby najbliższych nam małp człekokształtnych. Jesteśmy istotami ekonomicznymi, czyli tłumacząc to na język cywilizacji - leniwymi. Na każdym kroku mamy tendencję do oszczędzania energii, w tym tej emocjonalnej. Każdy z nas miał i ma takie momenty, kiedy chciałby zostawić wszystko w cholerę i wyjechać w Bieszczady, albo do Tobolska. Niektórzy ulegają tym impulsom i układają sobie życie na nowo w innym miejscu i z innymi osobami. Niektórzy potem bardzo tego żałują. Niemniej sytuacja, kiedy takie uleganie negatywnym impulsom jest społecznie niezbyt mile widziane sprzyja próbom naprawienia wzajemnych relacji. Doskonałym czynnikiem jest tutaj właśnie konieczność przetrwania, która najlepiej się udaje jednak w gronie najbliższych. O tym wiedzą nawet szympansy i goryle.
Tymczasem poczucie bezpieczeństwa, jakie daje "doskonałe" państwo opiekuńcze, sprawia, że jednostka przestaje się starać, bo nie musi. Przy pierwszym kryzysie małżeńskim, mówi partnerowi/partnerce adieu i szuka sobie innego miejsca na ziemi. Może to robić spokojnie, bo państwo i tak jej zapewni przetrwanie. Tymczasem prawda jest też taka, że żadne państwo, najlepszy nawet urzędnik nie będzie odczuwał biologicznych więzów z jednostką. Poświęcenie matek dla dzieci jest znane, choć oczywiście coraz częściej czytamy i słyszymy o matkach, które nie odczuwają z dziećmi żadnych więzów emocjonalnych (kiedy taka matka pojawia się w literaturze, krytycy są zachwyceni, bo oto "odważnie ktoś przedstawił kobietę, która odrzuciła swoje dziecko", czyli autor przełamał społeczne "tabu", więc książka jest "arcydziełem"). Mimo tych ostatnich, to te pierwsze, nawet jeśli nie stanowią większości, zdarzają się, natomiast nie zdarza się w ogóle, żeby urzędnik pracujący od - do jakiejś godziny wykazał się takim poświęceniem.
Kiedyś pewien prawicowy polityk, a może nawet dwóch, powiedzieli, że nieważne, czy Polska osiągnie dobrobyt, ważne, żeby pozostała katolicka. Ten skrajny wyraz ideologicznego zaślepienia wzbudzał we mnie bunt w latach 90. XX wieku, i wzbudzałby teraz, gdyby go ktoś nadal głosił. Należy jednak odłożyć emocje na bok. Odłożyć ideologie i doktryny zarówno polityczne jak i religijne i zastanowić się, jakie mogą być skutki ulegania hedonizmowi, lenistwu i czystemu egoizmowi. Czy odrobina strachu przed bezrobociem, biedą czy degradacją społeczną nie spełnia jakiejś pozytywnej roli, niczym zarazki w szczepionce?
Generalnie nie lubiłem komuny za to, że jednostce tak ciężko było się przebić z jakimś pomysłem, albo zrobić karierę bez deklaracji lojalności wobec panującej partii i wielkiego państwa na wschód od Polski. Z drugiej strony pamiętam młodzież wiejską z lat 70. XX w., która uległa kompletnej demoralizacji właśnie przez nadmiar bezpieczeństwa socjalnego. Wielu z tych ludzi, którzy dzisiaj mieliby po pięćdziesiąt kilka lat, już nie żyje z powodu alkoholu. A w latach 70. byli królami życia - o pracę było łatwo, więc jej nie szanowali, a co zarobili to wydali na pijaństwo - dodajmy, że pijaństwo "w polskim stylu", ostentacyjne, takie żeby wszyscy sąsiedzi widzieli, jak "młodzież się bawi". Bilans jest smutny i to są nagie fakty. Lata 90. przyniosły jednak zmiany w tym względzie. Pijaństwo nie zniknęło, ale też uległo znacznej redukcji, a wielu ludzi zagrożonych tą pokusą, na wodzy trzyma strach przed głodem, szukają więc jakiegoś, choćby dorywczego zatrudnienia. Byłbym hura-optymistą, gdybym twierdził, że drobni pijaczkowie i lumpy zniknęły z polskich ulic, ale uważam, że obecnie stanowią to, co stanowić powinni, czyli margines społeczeństwa. W okresie względnego bezpieczeństwa socjalnego był to margines o wiele szerszy.
Jako indywidualista (w szkole podstawowej moja wychowawczyni powiedziała mojej mamie, że jestem "antyspołeczny", choć pewnie chciała biedna powiedzieć "aspołeczny"), uważam, że gdzie tylko można uniknąć wtrącania się państwa w życie jednostek i drobnych społeczności, tam unikać tego należy. Opieka nad słabymi jest rzeczą szlachetną, ale równocześnie jej nadmiar sprawia, że wielu ludzi, skądinąd sprawnych, chce żeby ich za słabych uznawać i tę opiekę im zapewniać. Równocześnie wiedząc, że potężny urząd nie da ci zginąć z głodu, możesz sobie pozwolić na zerwanie więzów z matką, ojcem, rodzeństwem, żoną, mężem, czy dziećmi przy pierwszej sprzeczce o niepościelone łóżko.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz