Karol Marks był krytykowany odkąd tylko zaczął głosić swoje poglądy. Niewątpliwie musiał sobie narobić wrogów wśród przedsiębiorców, bo przecież nawoływał do walki klas i przejęcia środków produkcji przez masy robotnicze. Potem przyszedł Lenin i zwolennicy „czystego Marksa” stwierdzili, że przywódca rosyjskiej rewolucji (przywieziony niemieckim pociągiem na miejsce akcji) paskudnie wypaczył ideę Marksa. Wypaczył czy po prostu zgodnie z naturalną logiką wypełnił marksowską utopię to temat na długą dyskusję, natomiast niewątpliwie natychmiast zabrał właścicielom „środki produkcji”, czym przyczynił się do katastrofy kraju, z której to musiał go ratować przy pomocy NEPu.
Czym zaowocował tzw. realny socjalizm oparty na tzw. socjalizmie naukowym (marksistowskim) mniej więcej wiemy. Stosuję to sarkastyczne „mniej więcej”, bo okazuje się, że ciągoty ku marksistowskim mrzonkom przejawiają nie tylko dzieciaki biegające z koszulkami z Che Guevarą, ale również ci, którzy dobrze socjalizm pamiętają. W każdym razie nawet współcześni entuzjaści brodacza z Trewiru krytykują ustrój narzucony połowie Europy przez moskiewskich bolszewików, nazywając go „kapitalizmem państwowym”.
Pominę cały element „alienacji pracy”, który doskonale przedstawił zmarły niedawno profesor Leszek Kołakowski. W swoich Głównych nurtach marksizmu poddał myśl Marksa gruntownej analizie, która nie pozostawia żadnych złudzeń co do jej „naukowości”. Marginesowo potraktuję też pomysł „walki klas”, bo samo szczucie jednych ludzi na drugich jest zabiegiem podłym samym w sobie.
Przez moment chciałbym się zastanowić nad kwestią przejęcia środków produkcji przez klasę robotniczą. Piszę o tym natomiast dlatego, że całkiem niedawno znalazłem wypowiedzi młodych ludzi posługujących się tym absolutnie zakłamanym pomysłem. Zakłamanym i złodziejskim z natury.
Otóż jak tworzą się środki produkcji? Założywszy, że jakiś przedsiębiorca (marksowski „kapitalista”) dorabia się od zera, a takich wbrew pozorom było w XIX wieku wielu, a i dziś całkiem niemało. Najpierw gdzieś pracuje i oszczędza. Potem inwestuje w jakiś własny pomysł, który okazuje się trafiony, jeśli chodzi o rynek. Pomnaża kapitał i znowu go inwestuje. Co to znaczy w tym wypadku? Dzisiaj najczęściej myślimy o zakupie akcji lub co najmniej udziałów w funduszach inwestycyjnych. Ale pierwotnie chodziło i chodzi o zakup środków produkcji. Przedsiębiorca ma ich coraz więcej i rozbudowuje swoją firmę. Zatrudnia oczywiście ludzi, którzy nie mieli ani umiejętności ani wytrwałości ani odwagi w obliczu ryzyka, żeby zrobić to samo co on. Ale teraz wśród tych ostatnich pojawiają się goście z Kapitałem Marksa w ręku i powiadają, że teraz, kiedy już jest tyle tych środków produkcji, to trzeba temu „okropnemu kapitaliście” je zabrać.
Co ciekawe, większość lewaków (oprócz skrajnych bolszewików) uważa, że drobny rzemieślnik nie jest jeszcze kapitalistą i jego środków produkcji zabierać nie należy. Kiedy jednak zacznie zatrudniać większą liczbę ludzi, okazuje się, że już pora go obrabować przy pomocy przejęcia tychże środków produkcji.
Całe założenie Marksa było od początku bandyckie, bo przecież nic tak nie pomogłoby wcielić jego idei w życie, jak po prostu organizowanie się robotników, ale nie w partie rewolucyjne, ale w przedsiębiorstwa produkcyjne. Niestety falanstery okazały się totalną utopią, bo robotnicy o biznesie mieli słabe pojęcie, a i organizacja pracy w demokratycznych warunkach kulała. Kto by nie wolał zorganizować spotkania politycznego, zamiast harować kolejnych kilka godzin przy maszynie. Idea samoorganizowania przedsiębiorstw w ogóle nie była popularna, natomiast pomysł zabierania tego, co już ktoś stworzył jak najbardziej.
Największą przeszkodą w realizacji wszelkich socjalistycznych utopii jest sama natura ludzka i doprawdy nie wiem, czy cokolwiek jesteśmy w stanie coś z tym zrobić. Ktoś, kto ma lepszy pomysł od innych, w naturalny sposób będzie chciał go zrealizować i skonsumować jego wyniki. Oczywiście poprzez odpowiednie wychowanie można go ukształtować tak, że chętnie będzie się dzielił z tymi mniej utalentowanymi czy przedsiębiorczymi, ale naiwnością jest wiara w dobrowolne przeciwstawienie się własnej naturze. Jeszcze większą naiwnością jest wiara, że stanie się to w skali całego społeczeństwa.
Można oczywiście wskazać przykłady społeczności, gdzie nikt się specjalnie nie wychyla, wszyscy są równi (no, nigdy nie do końca, ale w dużym stopniu) i dzielą się tym co upolują. Tak się dzieje na poziomie grup myśliwsko-zbierackich – w głębokiej dżungli amazońskiej. Tam, gdzie zaczyna się produkcja, czy to rolnicza, czy przemysłowa, tam stosunki społeczne ulegają zróżnicowaniu i to są po prostu fakty.
Realny socjalizm był doskonałym przykładem tego, jak bardzo utopijne są idee zarówno Marksa jak i innych socjalistów. To, że socjalizm stał się tak naprawdę „kapitalizmem państwowym” wg terminologii młodych lewaków, było wynikiem immanentnej logiki samej idei. Otóż po zabraniu kapitalistom środków produkcji trzeba było pilnować, żeby znowu nikt nie stał się kapitalistą. Dążenie do gromadzenia większej ilości zapasów leży bowiem w naturze ludzkiej (zwierzęcej też zresztą). Do pilnowania potrzebny jest rozrośnięty aparat represji, który musi stać się nową elitą władzy. Pełnienie straży nad środkami produkcji prowadzi do niczego innego, jak do „kapitalizmu państwowego”. Innego możliwego wyniku nie ma! Dodajmy do tego, że z czasem przedstawiciele owych „elit władzy” bez problemu ulegali pokusie traktowania „wspólnego dobra” jak własnego i stąd historie nepotyzmu, korupcji itd. w systemie socjalistycznym. Ponieważ panuje w nim system „pilnowania się nawzajem”, zazdrośnicy denuncjują kolegę, a ten idzie do więzienia, a we wczesnej fazie socjalizmu traci życie.
Z ciekawością obserwuję system japoński, z wielką sympatią odnoszę się do takich pomysłów jak TQM, czy doktryna jakości profesora Andrzeja Bliklego. Fenomenem jest dla mnie sukces brazylijskiej firmy SEMCO Ricarda Semlera, który oparł zarządzanie swoją firmą na zasadach demokratycznych. Partycypacja pracowników w zarządzaniu i zyskach z przedsiębiorstwa to, jak uważam, pomysł bardzo dobry, ale nie da się go przeprowadzić bez tych „kapitalistów”, którzy takie przedsiębiorstwo stworzą. Ich pomysły są tym bardziej godne polecenia, bo nie propagują nienawiści między ludźmi pod postacią dość abstrakcyjnych pojęć typu „klasa społeczna”.
Nie jestem wcale zwolennikiem „dzikiego kapitalizmu”, gdzie każdy, kto ma więcej pieniędzy sprawuje nieograniczoną kontrolę nad tysiącami tych, którzy mają ich mniej. Niestety, jak na razie przykłady działania wbrew zasadom rynku przynoszą skutek opłakany.
Po co w ogóle to piszę, półtora wieku po Marksie i dwadzieścia lat po upadku komuny w Europie Wschodniej? Wydawałoby się, że pewne tematy mamy już dawno przerobione i nie ma co do nich wracać. No właśnie, mnie się też tak wydawało, dopóki nie przeczytałem kilku tekstów młodych polskich lewaków. Język żywcem wzięty z Marksa, „walka klas”, „przejmowanie kontroli nad środkami produkcji i kapitałem” itd. itp. Skąd się ci ludzie biorą?
Niestety, socjalizm był jest i będzie bardzo popularną doktryną filozoficzno społeczno gospodarczą trawiącą społeczeństwo jak rak.
OdpowiedzUsuńMuszę się przyznać, że przeczytałem Kapitał Marksa... Po 200 stronie nie dałem rady. Marks (zapewne pod wpływem swędzących wesz bo podczas pisania nie mył się nigdy) napisał swoje dzieło językiem niemal Hegla, zapominając o najważniejszym czynniku kształtującym społeczeństwa, czyli ludzkiej naturze.
Po dotarciu do tej 200 strony ( a był to czerwiec 2004), pamiętam, że miałem ochotę zaczerpnąć świeżego powietrza. Udałem się więc "na pole" jak mówią krakusy i usiadłem niedaleko piaskownicy w której bawiła się dwójka dzieciaków. Jeden z nich podstępem podwędził drugiemu resoraka rodem z komunistyczno-kapitalistycznych Chin ";)", a drugi, płonąc ze złości, wrzasnął, żeby oddawał, bo ten resorak to JEGO jest.
I tak, przez jedno zdanie wypowiedziane przez jakiegoś smarkacza, cała misterna filozofia Marksa pieprznęła o ziemię z wielkim hukiem.
Konkurencyjność, chęć posiadania i poczucie własności to przymioty ludzkiej osobowości nienadane przez kulturę, a takie z którymi się rodzimy. Właśnie dlatego kolektywizacja to absurd. Bez poczucia własności i szans na współzawodnictwo o lepszą egzystencję każda myśl ekonomiczna jest z góry skazana na porażkę.
Gorzej, że coraz częściej zauważam trend wśród ludzi wysoko wykształconych, studentów elitarnych kierunków itd. te trendy "che guevarowskie" jak je nazywam, do popierania socjalistycznych praktyk rodem z najgorszych czasów komuny tylko dlatego, że ubrane są w nowy garniturek politycznej poprawności z pagonami w unijne gwiazdki. A szkoda...