Zawsze zastanawiają mnie ludzie, najczęściej uczeni, którzy „odkrywają” to, co jak się wydaje każdy od dawna wie. Niewątpliwie często żyjemy w takim gąszczu metafor wymyślonych przez naszych przodków, przez nasze otoczenie i w końcu przez nas samych, że obraz rzeczywistości wydaje się nieprzenikniony, a ów gąszcz, niczym Matrix staje się dla nas realnym światem. Co jakiś czas jednak ktoś robi wyłom w systemie metafor kogoś, kto mu się nie podoba, co jest zupełnie zrozumiałe. Od czasu do czasu również znajduje się ktoś, kto obala system przenośni, w którym sam się wychował i sam siebie obwołuje kontrowersyjnym buntownikiem lub wręcz rewolucjonistą.
Jeśli co jakiś czas uciszymy emocje, czyli staniemy się na tenże czas psychopatami lub cyborgami, pewne zjawiska pokazują się nam jako dość proste zależności cząstek elementarnych układających się w coraz to bardziej skomplikowane systemy. Na poziomie zróżnicowania i skomplikowania ludzkiego umysłu to, co wymyślamy na gruncie języka wydaje się nam tak realne, że faktycznie, zwrot ku poziomowi bardziej elementarnemu może się wydawać rewolucją, zamachem na wartości itd.
Jeżeli np. profesor Finkelstein udowadnia, że nie ma czegoś takiego jak naród żydowski, to oczywiście pod względem logicznej analizy zjawisk ma rację, ale na tej samej zasadzie jak nie ma w ogóle żadnych narodów. Narody są zbiorowiskami ludzkimi, które wierzą, że są jakąś odrębną jakością. Proces dochodzenia do takiej świadomości, czy może raczej wiary, jest w każdym przypadku inny. Czasami państwowość tworzyła naród – wódz stawał się królem na jakimś terytorium, a jego mieszkańcy stopniowo zlali się w naród. Czasami było odwrotnie – to grupa plemienna o silnym poczuciu wspólnoty tworzyła państwo.
Sama etniczność, choć bywa pojmowana mniej politycznie od narodu, wcale nie jest zjawiskiem tak naturalnym, jakby się chciało to przedstawić. Na różnych etapach historii grupy mówiące tymi samymi lub podobnymi językami tworzyły tak pokrętne kombinacje, że często samo pojęcie jedności plemiennej wymyka się definicjom. Jeśli prześledzimy tworzenie się etnosu (pojęcie wymyślone przez uczonych radzieckich) angielskiego, zobaczymy, jak bardzo skomplikowany był to proces. Niemniej istnieją angielscy nacjonaliści, którzy uważają się za jednolitą grupę etniczną, choć sam proces wykształcania się języka angielskiego był długi, często dość przypadkowy i wcale nie musiał się skończyć tym, czym się skończył. Ba, on się tak naprawdę nie skończył. Proces świadomości etnicznej, a dalej narodowej ulega nieustannym przemianom, rozwojowi lub regresowi.
Z grubsza świat można podzielić na ludzi twórczych, ludzi ślepo idących za ludźmi twórczymi oraz na teoretyków-obserwatorów. Problem powstaje wtedy, kiedy ci ostatni próbują wejść w role tych pierwszych. Ludzie twórczy wymyślają, że będą się posługiwać pojęciem narodu, ojczyzny itd. W ten sposób łatwiej kierować innymi, a z drugiej strony wprowadza się pewien porządek w myśleniu, który z kolei tym z drugiej grupy pozwala czuć się bezpiecznie i na swoim miejscu. Uczeni, którzy nagle wykrzykują, że to wszystko bzdura i nieprawda, pewnie i mają rację, ale jest to racja z której nic nie wynika. Kiedy się bowiem ludziom „otwiera oczy” na metaforyczność takich pojęć jak „ojczyzna” czy „naród”, należałoby w zamian za to zaproponować im jakąś alternatywę. Z tym u uczonych jest już jednak kiepsko, ponieważ nie są ludźmi twórczymi.
Istnieją poeci i pisarze, którzy wykładają literaturę na uniwersytetach. Kiedy jednak typowi literaturoznawcy (tacy, którzy najpierw zostali badaczami) próbują tworzyć wiersze wg recept, które przecież dobrze znają, krytycy jakoś od razu wyczuwają fałsz, sztywność i przerost formy nad treścią. Wydaje mi się, że tym, czym dla poezji jest wiersz teoretyka-literaturoznawcy, tym dla rzeczywistości polityczno-społecznej jest tzw. społeczeństwo obywatelskie. Od razu zastrzegam, że jestem jego zwolennikiem. Przemawia do mnie logika takiego systemu. Nie bardzo jednak wierzę, że bez ładunku emocjonalnego, jaki daje wiara w jakąś metaforę, będziemy faktycznie w stanie dobrze funkcjonować jako społeczeństwo.
Kiedyś zastanawiałem się, co by było gdyby USA postanowiły zaanektować Kanadę. Będąc narodem cywilizowanym o anglosaskiej tradycji obywatelskości, zapewniliby Kanadyjczykom wszelkie prawa człowieka i obywatela. Tylko nie byłoby już Kanady, a jej prowincje stałyby się nowymi stanami. Jak zareagowaliby Kanadyjczycy? Czy walczyliby o wolność i niepodległość? Na logikę przecież wszystko pozostałoby po staremu, tylko sztandar byłby inny. Społeczeństwo obywatelskie nie kieruje się jakąś irracjonalną symboliką, a czystą logiką wspólnego interesu.
George Bernard Shaw w rozmowie z Henrykiem Sienkiewiczem stwierdził, że Polacy powinni wziąć przykład z Irlandczyków i tak jak ci ostatni przyjęli język angielski, tak Polacy powinni przyjąć język rosyjski. Język jest dla nas ważnym czynnikiem tożsamości. W doskonałym społeczeństwie obywatelskim nie wiem, czy istnieje coś takiego jak zbiorowa tożsamość. Owszem Amerykanie zbudowali swoją tożsamość na osnowie swojej obywatelskości, wokół swojej Konstytucji. Tak czy inaczej jednak i u nich doszło do metaforyzacji samego społeczeństwa obywatelskiego i uczynienia z niego fetyszu.
Niejednokrotnie spotykamy się z niebezpiecznymi panikarzami przestrzegającymi przed utratą niepodległości, tożsamości narodowej itd. Niejednokrotnie jest to metoda zdobycia i długiego utrzymania się przy władzy różnego rodzaju dyktatorów. Jeśli jednak z tego powodu uznaje się, że poczucie tożsamości zawsze i wszędzie jest złe, prowadzić to może tylko do jednego wniosku – że zawsze należy ulegać silniejszym, że należy bez szemrania spełniać ich wolę, pozwalać się rabować i wykorzystywać na wszelkie sposoby.
Ludzie „twórczy” (w sensie politycznym) tworzą społeczeństwa wobec jakiejś wizji, najczęściej w postaci metafory. Trzeba jednak pamiętać, że pod tymi metaforami kryją się bardziej pierwotne i namacalne czynniki. Jeżeli jakaś warstwa społeczna ulega komuś, kto do tej pory był wrogiem, to ma szansę fizycznie przetrwać, a może nawet nadal utrzymać swoją pozycję. Nie po to jednak jedne grupy zniewalają inne, żeby im zapewnić dobrobyt, ale żeby je wykorzystywać. Dlatego inne warstwy zniewolonego społeczeństwa będą cierpiały.
Wszelkie pomysły niesienia szlachetnych ideałów, czy to przez starożytne Ateny, czy przez ZSRR, czy w końcu przez USA, kończyły się dla państw sojuszniczych eksploatacją ekonomiczną i politycznym zniewoleniem. Ale, żeby to rozumieć, trzeba jednak czasem pomyśleć w kategoriach metaforycznych - symboli, czy irracjonalnej wiary w coś takiego jak naród (ten własny). W przeciwnym wypadku, czyli kiedy sami uwierzymy, że nie ma czegoś takiego jak naród i sami nimi nie jesteśmy, grupa, która się zorganizuje wokół takiej metafory i wzbudzi wśród swoich członków odpowiednią wiarę, automatycznie zdobędzie przewagę nad zbiorowiskiem egoistycznych indywidualistów zjednoczonych jedynie świadomością wspólnego interesu.
Podobnie jest zresztą z rodziną. Koncepcja tradycyjnej rodziny jest silnie popierana przez Kościół, podczas gdy Zygmunt Freud wierzył, że oto obalił mit rodziny. Wszystko fajnie, ale wiara religijna jest w tym wypadku czynnikiem dodatkowym. Pierwotnym natomiast jest to, że owszem, więzy rodzinne być może nie są aż tak naturalnie silne, jak się to tradycyjnie pokazywało, ale wystarczy spojrzeć na rodziny, które się trzymają razem i działają pozytywnie dla wzajemnego dobra swoich członków. Czysta logika wskazuje na to, że kilkoro ludzi działających wspólnie, to potęga wobec „wolnych elektronów”. Zarzuty wobec np. Żydów, że „oni to się razem trzymają”, są śmieszne. Tak to przecież właśnie działa. Kto nam broni trzymać się razem?
Myślenie w kategoriach tworzenia grup i nadawania im tożsamości (nawet tych kompletnie nieuzasadnionych i metaforycznych) jest myśleniem twórczym i budującym. Myślenie dekonstruujące jest, z czym muszę się zgodzić, w większości uzasadnione i prawdziwe, ale do niczego nie prowadzi. Niczego nie jest w stanie zbudować.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz