Podstawowa różnica pomiędzy wojownikiem i zwykłym człowiekiem polega na tym, że cokolwiek się dzieje, wojownik uznaje to za wyzwanie, a zwykły człowiek - za błogosławieństwo albo za przekleństwo
Carlos Castaneda
Przeczytawszy takie dictum zacząłem się zastanawiać, gdzie leży zasadnicza różnica „metodologiczna” między wojownikiem a zwykłym człowiekiem. Dlaczego tzw. zwykły człowiek uznaje to, co go spotyka, czyli zjawisko, jako błogosławieństwo lub przekleństwo? Otóż człowiek ów wierzy, że jest częścią jakiejś metafizycznej lub nawet fizycznej, ale pojętej metafizycznie, całości, która każe mu odgrywać rolę trybika w maszynie. Człowiek taki oddaje się fatalizmowi, lub wręcz kwietyzmowi, często zupełnie nieświadomie, często uważając się za racjonalistę czy ateistę. Jest bowiem zupełnie zrozumiałe, dlaczego taką postawę przyjmie człowiek religijny. Myślenie religijne polega m.in. na wierze w konieczność ulegania sile wyższej, od której wszystko zależy, a wobec której człowiek jest kompletnie bezradny, bezsilny i bezwolny. Oczywiście wiele religii zakłada istnienie woli, a nawet wolnej woli, ale to nie zmienia zasadniczego podejścia do spotykających ludzi zjawisk. Są one zesłane przez Boga, bogów czy jakieś bliżej nieokreślone Tao i okazują się dla nas przyjazne lub wrogie. Tak więc, podejście religijne niejako z założenia poddaje się losowi, bo wierzy, że jest on zesłany przez obiekt jego czci.
Ateista ulegający takiemu myśleniu, co prawda religijny nie jest, ale uznaje z pokorą swoją znikomość wobec sił natury, wobec np. wirusów, przeciw którym nikt jeszcze nie wynalazł skutecznego lekarstwa, wobec anomalii pogodowych czy też wobec niczym nie wytłumaczalnej niechęci współpracowników lub szefa. Mimo, że nie oddaje nikomu ani niczemu czci, wie, że jest częścią świata przyrody, a w tejże przytrafiają się ludziom, tak samo jak zwierzętom, czy roślinom, rzeczy przyjemne lub nieprzyjemne.
Wojownik, w znaczeniu takim, jakim go użył Carlom Castaneda, to człowiek, który jest od początku do końca sam i który o tym doskonale wie. Podobno Musashi Moyamoto, największy szermierz w historii samurajskiej Japonii, wszystko na świecie uznawał za swojego wroga. Żyjąc w takim przeświadczeniu zawsze był gotów walczyć z każdym i każdego unicestwić, jeśli tego wymagałoby nie tylko jego przetrwanie, ale jego poczucie honoru. Taka postawa nie była tez obca wielu europejskim rycerzom i wojownikom. Wojownik nie oddaje się filozofii i nie myśli o jedności ze Wszechświatem, Bogiem, czy jakimś innym Absolutem. Wie, że jest absolutnie odrębną i samotną jednostką i jako taka musi sobie ze wszystkim poradzić, bo albo przetrwa, pokonując przeszkodę, albo zginie.
Oczywiście można skutecznie argumentować, że przecież historia zna wielu wojowników, którzy byli głęboko religijni. Chrześcijańscy rycerze, muzułmańscy mudżahedini, wyznający buddyzm samuraje czy mnisi z Shaolin, to przecież wyznawcy albo osobowego Boga, albo przynajmniej jakiegoś uniwersalnego porządku, którego jesteśmy częścią. Kiedy jednak do spotykającego cię zjawiska podchodzisz jak do przeszkody do pokonania czy też wyzwania do stawienia czoła, siłą rzeczy uważasz się jednostkę, której świat nie błogosławi, ale raczej rzuca kłody pod nogi. Wojownik jednak wie, że to tylko metafora, bo i tak jest sam przeciwko temu. Jeśli nawet wierzy w Boga, to od razu wie, że to, co mu Bóg zsyła, jest kolejnym wyzwaniem. Tak czy inaczej, zmaga się z bezmyślną materią, z innymi ludźmi i z samym Bogiem, jeśli w niego wierzy.
Kiedy analizuję osoby, z którymi w życiu się zetknąłem, myślę, że znałem kilku ludzi, których nazwałbym wojownikami. To byli prawdziwi twardziele, często inteligentni, choć wcale niekoniecznie. Ich postawa dawała im niezwykłe poczucie wolności i siły, choć w przypadku tych mniej inteligentnych, pakowała ich często w tarapaty, ale to tym bardziej umacniało ich poczucie niezależności i buntu.
Wojownicy zawsze na końcu przegrywają (jak to na smutnych filmach, gdzie główny bohater „na końcu ginie”), bo przy postawie walki z całym światem, na którymś etapie ich energia musi się wyczerpać, a zjednoczone siły ich wrogów stają się tak przemożne, że wojownik musi ulec. Jest to nieuniknione, bo przecież wojownicy „umierają w butach”. Podziwiamy ich, czasem uwielbiamy, często się ich boimy i gardzimy psychopatycznym podejściem do rzeczywistości. Każdy z nas pewnie przynajmniej raz chciał być wojownikiem. Czy jest to możliwe? Tutaj zdania są podzielone. Niektórzy twierdzą, że poprzez odpowiednie ćwiczenia psycho-fizyczne można zwykłego człowieka przekuć na wojownika. Inni z kolei uważają, że wojownikiem trzeba się urodzić. Jeśli jednak przyjmiemy to ostatnie wytłumaczenie, oznacza to, że sami z pewnością wojownikami nie jesteśmy, bo dajemy wiarę w błogosławieństwo (lub przekleństwo, jak kto woli) Boga/Opatrzności/ślepego losu itd. itp.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz