piątek, 3 grudnia 2010

Psychologiczny moment, czyli kiedy inwestować w coś, co się szybko nie zwróci

Czytając porady ludzi bogatych na temat tego, jak się dorobić, dość często można się zetknąć z opinią, że pieniędzy nie należy wydawać na coś, co w dalszej perspektywie nie przynosi dalszych pieniędzy. A najgorszym wydatkiem jest coś, co jeszcze pieniądze wyciąga. I tak np. jeżeli jakiś biznesmen kupił sobie mercedesa, który w dodatku nie rozwozi towaru tylko wozi swojego właściciela na bezproduktywne wakacje, to jest to wydatek zły, bo nie tylko nie pomnaża pieniędzy, ale wręcz uszczupla ich zasoby. Jednym słowem, co ci wyciąga pieniądze z kieszeni, a nie przynosi dochodu, jest złe, i nie należy tego kupować. Jeżeli ma się firmę, która musi rozwozić jakiś towar, to lepiej to zrobić starym żukiem na chodzie, niż nowoczesnym vanem, który ma to do siebie, że jest bardzo drogi. Rozumując w ten sposób sprawiamy, że na naszym koncie (albo lepiej w naszej firmie, bo konto jest dla drobnych ciułaczy, a nie dla przyszłych milionerów) rośnie suma pieniędzy i stajemy się coraz bogatsi.

Takiemu myśleniu można oczywiście przyklasnąć, bo jest dość logiczne, zwłaszcza w przypadku początkujących biznesmenów. Obserwując wiele drobnych firm, które pobrały pieniądze od Unii Europejskiej i od razu wydały na wynajem drogich biur, drogi sprzęt komputerowy itd. bez należytej kalkulacji, kiedy taki wydatek się zwróci, trudno się oprzeć wrażeniu, że fundusze unijne nie stanowią najmądrzejszej metody rozkręcania gospodarki. Oczywiście, jeśli weźmie je człowiek już w biznesie doświadczony i doskonale wie, czego chce i czego się można po danej sumie spodziewać, to co innego. Początkujący niczego się jednak nie nauczy jeżeli zacznie budować dom od dachu.

Ale jest też inna strona medalu. Mianowicie kiedy można uznać, że już pora przesiąść się z trabanta rozwożącego książki po ulicznych straganach na np. toyotę, a i same stragany zamienić na sieć księgarń. Tutaj w grę wchodzi już nie tyle zasobność firmy, co pewien czynnik psychologiczny. Jest bardzo źle, jeżeli zacznie się inwestować w luksusowe ulepszenie w momencie, kiedy firmy na to nie stać, ale jest równie niedobrze, jeśli biznesmen wyrobi sobie naturę takiego sknery, który każdy dodatkowy wydatek będzie uważał za zbędny. Po co kupować nowego vana dostawczego, jeśli można kupić drugiego starego trabanta dla żony i kazać jej również rozwozić towar po straganach?

Mój dziadek macierzysty swego czasu był jednym z najbogatszych gospodarzy we wsi. W latach czterdziestych i na początku pięćdziesiątych jakimś cudem uniknął rozkułaczania. Całe życie uważał się za sprytnego człowieka interesu. Umiał oszczędzać, to fakt. Nigdy jednak nie kupił traktoru, snopowiązałki ani nawet żniwiarki, w czym wyprzedzili go jego młodsi sąsiedzi. Skąpstwo było jego paskudną cechą, co m.in. objawiło się tym, że moja mama jako mała dziewczynka chodziła do szkoły w letnich bucikach, bo dziadkowi żal było pieniędzy na porządne buty zimowe dla dziecka. Całe szczęście, że szkoła była bardzo blisko dziadkowego domu. Paradoks sytuacji był tym większy, że babcia (która w sprawach finansowych była uzależniona od dziadka) nie dostała przydziału pomocy organizowanej ze szkoły właśnie na ubrania i buty dla biednych dzieci, z tego prostego względu, że mama nie była biednym dzieckiem, bo była córką najbogatszego człowieka we wsi.

Zastanawia mnie, jaki bodziec sprawia, że człowiek potrafi sam sobie powiedzieć „tak, już osiągnąłem ten etap, na którym należy wprowadzić jakieś zmiany, wejść na wyższy poziom życia itd.”. Podobno nasi przodkowie zeszli z drzew w poszukiwaniu żywności. Szympanse i goryle tego jednak nie zrobiły. W ogóle istnienie szeregu gatunków na niższym poziomie organizacji, wskazuje na to, że same pierwotne potrzeby nie są aż tak determinujące, choć oczywiście są istotne. Chodzi o to, że pojawiają się „sztuczne” potrzeby, bez których obejść się możemy (skoro obchodziliśmy się do tej pory), ale są jednak na tyle silne, że chcemy je zaspokoić. Kupcy północnowłoscy, kiedy już dorobili się olbrzymich majątków na handlu z Lewantem, stwierdzili, że miło byłoby pożyć na wyższym poziomie, może takim jak arystokraci, a może nawet na wyższym. Przy okazji Turcy zdobyli Konstantynopol i wielu greckich uczonych uciekło do Włoch. Odradza się zainteresowanie literaturą i sztuką starożytną. Do czego ona może służyć kupieckiemu synowi? Przecież najlepsze interesy prowadził jego ojciec nie mający pojęcia o istnieniu Homera. Pojawili się niemniej ludzie, którzy gorąco pragnęli zajmować się tymi nikomu niepotrzebnymi (w znaczeniu potrzeb pierwotnych) sprawami.

Lubię czasami posłuchać Janusza Korwina-Mikke lub jego zwolenników, kiedy tropią kompletne absurdy wygłaszane przez lewicowców. Niemniej całości jego ideologii nikt rozsądny poprzeć nie może, bo oddanie 90% spraw państwa w ręce prywatne i to w dodatku w ręce biznesmenów myślących oszczędnie, doprowadziłoby do tego, że wrócilibyśmy do furmanek jeżdżących po polnych drogach – bo niby po co gmina miałaby inwestować w asfalt w jakiejś zapadłej wsi, skoro można tam dojechać konnym wozem. Po co tyle szkół po wsiach i po co w ogóle wykształcenie tylu dzieciom, skoro i tak wiadomo, że większość z nich to głąby, które nie nadają się nawet do kopania rowów? Stopień uorganizowania społeczeństwa w dużym stopniu powinien zostać uproszczony, ale nie sprowadzony do darwinizmu społecznego. Wkurzają mnie rzesze roszczeniowych nierobów, ale pozbycie się przez państwo odpowiedzialności za szereg aspektów życia społecznego, to cofnięcie się do średniowiecza. (Ha, ktoś mógłby mnie teraz złapać za rękę i wykrzyknąć: „A co to za argument? Jeżeli w średniowieczu było lepiej, to niby dlaczego do niego nie wracać?” Uważam jednak, że w średniowieczu lepiej nie było, stąd od razu negatywna konotacja tego słowa.)

Powszechny dostęp do oświaty to jak najbardziej luksus, a więc coś, bez czego można byłoby żyć. Niemniej uważam, że jest to luksus, na pozbycie którego nas, jako całości, nie stać. Zgadzam się, że ludzie nigdy nie byli i nie są równi. Faktycznie wielu absolwentów szkół pokazuje, że zmarnowali tylko społeczne pieniądze. Jeżeli jednak zostawimy wykształcenie tym z najbogatszych gmin, albo wręcz tym z najbogatszych rodzin, nastąpi rozwarstwienie społeczne, którego skutki mogą okazać się tragiczne. Powszechny i w miarę jednolity system oświaty z pewnością nie jest rozwiązaniem doskonałym, ale jednak jest tym czynnikiem, dzięki któremu wykształca się pojęcie przynależności do państwa i narodu. Nie chodzi mi tu o szowinistycznie pojęty patriotyzm, ale o poczucie wspólnoty i współodpowiedzialności za całość.

Szkoła powinna być ostatnim miejscem, gdzie człowiek ma równe szanse. Oczywiście zdolniejszy i bardziej pracowity skorzysta z nich bardziej, a ten mniej zdolny a bardziej leniwy mniej. Z czystym sumieniem jednak powinniśmy móc powiedzieć, że zrobiliśmy to co mogliśmy, żeby każdemu szansę stworzyć. W dorosłym życiu – trudno, pora wziąć odpowiedzialność za samego siebie i sobie radzić. Szkoła ma do tego przygotować. Jeżeli od samego początku dziecko zobaczy, że jest skazane na przegraną, będziemy mieli (już mamy, ale będziemy mieli więcej) rzesze młodocianych przestępców i zawodowych rebeliantów.

Demokracja upadnie (no to akurat jest marzenie Korwina-Mikke), bo kto będzie rozumiał, co się w ogóle dzieje w polityce, jeśli nie będzie umiał przeczytać gazety, lub choćby artykułu na jakimś portalu informacyjnym? Już teraz jest źle, ale może być naprawdę gorzej.

Dlatego plany obecnego rządu dotyczące zmian w systemie finansowania oświaty może doprowadzić do tego, że bogate gminy zapewnią dzieciom swoich mieszkańców dobre szkoły, a biedne nigdy tego nie zrobią, bo nigdy nie będzie pieniędzy. Ba, obawiam się, że jeżeli gospodarzem gminy zostanie jakiś biznesmen ze szkoły konserwatywno-liberalnej to nawet tam na oświatę będzie szkoda pieniędzy. Kto będzie chciał dobrego wykształcenia dla dziecka, będzie musiał je posłać do drogiej szkoły prywatnej, albo wespół z innymi rodzicami tworzyć szkołę społeczną. Do tego ostatniego trzeba dużej determinacji i zmysłu organizacyjnego. Do tworzenia szkół prywatnych te cechy są również bardzo potrzebne. Tutaj mistrzem w ich organizacji może się okazać instytucja z dużym w tej mierze doświadczeniem historycznym, a mianowicie Kościół Katolicki. Może więc w dłuższej perspektywie okazać, się, że rząd PO spełni marzenie awuesowskiego ministra oświaty, Mirosława Handtke. Będziemy mieli wyraźne grupy Polaków: wykształconych katolików z klasy średniej i bardzo bogatych ateistów (biednych nie będzie stać na szkołę) i masę głupoli o nieokreślonych poglądach. Rozwarstwienie społeczne i totalna prywata (no bo nie prywatyzacja) zniszczyły Pierwszą Rzeczpospolitą. Superbogacze kierowali herbową hołotą, a nikt nie myślał o całości. To się może niestety powtórzyć.

Myślenie w kategoriach permanentnego „jeszcze nas na to nie stać” można zastosować w każdej dziedzinie gospodarki. Polski nigdy nie będzie stać na wyższe płace dla pracowników, bo po prostu kiedy przedsiębiorstwo zarabia więcej, to jego właściciel(e), zainwestuje w dalszy rozwój firmy, w coś co mu w dłuższej perspektywie przyniesie więcej pieniędzy (taka jest logika człowieka bogatego), a robotnik nie wniesie do jego interesu więcej niż już wnosi.

W latach siedemdziesiątych ubiegłego stulecia obok projektu metra warszawskiego mówiono również o metrze w Łodzi. Ten ostatni pomysł po dokonaniu szeregu prac pomiarowych upadł ze względu na jego finansową nierealność. Zastanawia mnie jednak w jaki sposób powstały systemy kolei podziemnych w tych miastach, gdzie one funkcjonują. Czy metro w Paryżu było obliczone na przyniesienie zysku, na jakąs stopę zwrotu inwestycji? A jak to było w Londynie czy Budapeszcie? Na logikę taka inwestycja jest cholernie droga i liczenie na zyski z przewozu pasażerów jest bardzo ryzykowne. Metro raczej nie służy do transportu dóbr handlowych. Nie mówię tu o Moskwie czy Kijowie, bo w warunkach totalitaryzmu władza może sobie pozwolić na ekstrawagancję, bo nikt jej za to nie skrytykuje. Ale taka Norymberga w Niemczech – ani nie stolica, ani nawet nie jakieś wielkie miasto. A metro ma.

W którym momencie i na jakim etapie świadomości pojawił się pomysł budowy kolei podziemnej? Zresztą to nie jest dobre pytanie, takie pomysły ulepszania świata to ja miewam bardzo często. Właściwe pytanie brzmi, kto i z jakiego powodu poczuł się aż tak zdeterminowany, żeby się podjąć tak ryzykownego przedsięwzięcia.

Budowa olbrzymiej infrastruktury nie jest na głowę drobnego biznesmena, który robi wszystko tak, żeby mu się jak najszybciej zwróciło. To wymaga myślenia długofalowego, może nawet w perspektywie dwóch-trzech pokoleń. Takich wizjonerów (nie mylić z marzycielami) nie jest zbyt wielu, a chętnych do wykonania ich wizji jeszcze mniej.

Polacy szybko się uczą przedsiębiorczości. Kamil Cebulski, jeden z najmłodszych polskich milionerów, twierdzi, że jesteśmy jednym z najbardziej przedsiębiorczych narodów na świecie. To powinno cieszyć, ale to trochę za mało. Jest u nas całkiem spora liczba ludzi o dużej inteligencji biznesowej, którzy odnoszą sukcesy. Większość z nich to jednak nie są osobowości o na tyle szerokich horyzontach, żeby myśleć szeroko i perspektywicznie w kategoriach całych miast czy państwa. Pojawia się więc pytanie – jeżeli nie oni to kto? Urzędnicy na stałych posadach, których horyzonty nie sięgają krańca ich biurka, czy może wybieralni prezydenci, burmistrze lub rajcy, których podstawowym celem jest utrzymanie się na stołku do końca kadencji i zostać wybranym ponownie, ale to i tak najwyżej osiem, dwanaście lat. A metro to inwestycja na lat nawet i 30.

Ja mam wizję kolei podziemnej pod Białymstokiem. Na początek proponowałbym dwie przecinające się linie – od Zabłudowa do Tykocina – z odnogą na lotnisko w Sannikach, a druga z Suraża do Czarnej Białostockiej, albo nawet do Sokółki. Dlaczego tak daleko poza granice miasta? Otóż uważam, że miasto będzie się rozrastać, a po drugie, zima po raz kolejny pokazała, co potrafi zrobić z transportem kołowym. Jeżeli nie chcemy paraliżu gospodarki miasta z powodu absencji pracowników, oraz jeżeli chcemy ograniczyć rozmiar korków w mieście, transport podziemny byłby rozwiązaniem idealnym!

Nie jestem ani decydentem, a do polityki mnie nie ciągnie. Nie jestem też ekonomistą, więc tak do końca nie wiem, skąd się bierze pieniądze na takie wizje. Jestem tylko marzycielem. Skoro jednak nie wiem, to pytam. Może ktoś kompetentny umie mi na to pytanie odpowiedzieć.

W Polsce trudno robić cokolwiek, bo się wszyscy dokładnie paraliżujemy nawzajem. Jeśli ktoś mówi „brakuje na to a na to pieniędzy”, to go krytykujemy za nieczyste zamiary („rozkradli, to teraz nie ma”). Jeżeli ktoś głośno mówi o wspaniałych planach, to się mówi, że obiecuje gruszki na wierzbie. Czy jest sposób na przełamanie tego klinczu i zrobienie jakichś kroków? Na razie chciałbym, żeby pobudowano te wszystkie stadiony. Jeszcze bardziej bym chciał, żeby one potem na siebie zarobiły, i żeby się nie okazało, ze po EURO 2012 pozostaną albo stadionami-widmami, albo ktoś je przerobi na bazary z wietnamskimi straganami.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz