Zbigniew Herbert przed swoją śmiercią w całkiem długim wywiadzie telewizyjnym skrytykował Adama Michnika i grupę polityków wywodzących się z KORu za to, że „chcą socjalizmu z ludzką twarzą”, a on, zwolennik czarno-białego, wyraźnie skontrastowanego obrazu rzeczywistości, nie mógł się pogodzić z tym, że ktoś chce, żeby potwór miał ludzką twarz. "Skoro jest potworem, niechaj twarz ma również potwora, a nie człowieka".
Zbigniewowi Herbertowi można wiele wybaczyć, bo był poetą i to poetą naprawdę doskonałym. Niemniej żyjąc w świecie rozbudowanej metafory, chyba sam się w nią zaplątał i nie potrafił spojrzeć na rzeczywistość z innej perspektywy. Otóż jego, jak pewnie mu się wówczas wydawało, celne porównanie socjalizmu do potwora, było niestety nieco chybione a w dodatku godzące w ludzi, których on wówczas miał za szlachetnych Polaków, a którzy do dziś uważają się za jego ideologicznych spadkobierców.
Otóż cały problem z przeciwnikami liberalizmu, bądź tego, co oni sami za liberalizm uważają, polega na tym, że są to zwolennicy socjalizmu w stylu PRLu, z tą jedynie różnicą, że partię komunistyczną zastąpiliby swoją własną, natomiast za biuro polityczne z jego pionem ideologicznym robiłby Kościół Katolicki. Nie byłoby oczywiście zależności od Rosji Sowieckiej. I na tym różnice by się kończyły. Tzw. „prawdziwi Polacy”, kiedy się ich poczyta i posłucha, chcą państwowych zakładów pracy zapewniających wszystkim zatrudnienie, chcą, żeby państwo zapewniało wszystkim bezpłatną oświatę i służbę zdrowia. Co więcej, chcą, żeby rząd zapewnił im dofinansowanie do posiadanego dziecka. Oni „się nie dziwią, że młodzi nie chcą mieć dzieci, bo pod obecnymi rządami nie ma do tego warunków.” Nie ma polityki prorodzinnej, więc oni dzieci mieć nie będą, choć równocześnie gromy będą ciskać na to, że rodzi się coraz mniej Polaków i że nie będzie miał kto pracować na ich emerytury.. Będą się tylko przeciwstawiać antykoncepcji, a przy okazji metodzie in vitro. Tak to niepostrzeżenie homo sovieticus przekształcił się w homo sovietico-toruniensis. Nie przemknie im przez myśl, że w całej tysiącletniej historii Polski, politykę prorodzinną prowadzono tylko w PRLu (powszechnie dostępne żłobki, przedszkola, tanie kolonie letnie i zimowe). Nigdy wcześniej żadnemu królowi, ani przedwojennemu premierowi czy prezydentowi, do głowy by nie przyszło, żeby prowadzić jakąś świadomą politykę rozrodczości narodu.
Jeżeli dodatkowo weźmie się pod uwagę metody działania w pełni aprobowane przez homo sovietico-toruniensis, a więc żelazna wodzowska ręka kierująca partią, donosicielstwo i propaganda „antyprywaciarska”, wyłoni się obraz czystego socjalizmu. Z jedną małą różnicą – jego reprezentanci to „prawdziwi Polacy”, a ich ideologia to nauka Kościoła, najlepiej w wykładni toruńskiej.
Przezabawni są ci ludzie, kiedy zarzucają komukolwiek powrót do PRLu, bo choć obecny rząd robi jakieś dziwne ruchy – a to umizgi do Moskwy, a to zaproszenie głównego autora stanu wojennego na ważne posiedzenie itd., to sami tylko tym się od prawdziwych socjalistów różnią, że chodzą do Kościoła. (Zresztą są SLDowcy, którzy też chodzą, ale to osobny temat).
Z socjalizmem jest dziwna sprawa, bo na dobrą sprawę tylko Korwin-Mikke jest jego prawdziwym przeciwnikiem, przez co w ogólnym rozrachunku jest anachroniczny, nierealistyczny (wbrew temu, co sam o sobie głosi) i po prostu śmieszny. Czasami potrafi wypunktować lewicową egzaltację jako kompletną głupotę, i słusznie, ale jego propozycje nie są żadną alternatywą. Ma rację, że oprócz niego wszyscy są większymi lub mniejszymi socjalistami (a kiedyś Wierzejskiemu z LPRu powiedział, że jest po prostu „narodowym socjalistą”). Socjalizm w jednych społeczeństwach się udaje (Szwecja lub Niemcy – te kiedyś Zachodnie, oczywiście), a w innych nie. U nas mało co się udaje, ale to już znowu osobny temat. Tak czy inaczej, Zbigniew Herbert chyba się w ogóle nie zastanowił, co mówił w swoim przedśmiertnym wywiadzie, bo nie sądzę, żeby był zwolennikiem „wolnej amerykanki” i likwidacji państwa opiekuńczego.
Tego się już nigdy nie dowiemy. Pozostaje tylko podziwiać go jako wielkiego poetę, bo w przeciwieństwie do Jarosława Marka Rymkiewicza nie splamił się polityczną grafomanią, co temu ostatniemu się niestety przytrafiło i napełniło miłośników mowy wiązanej albo niesmakiem, albo co najmniej zażenowaniem. Tłumy homini sovieto-toruniensis bezkrytycznie przyjęły jego jakościowo tragiczną rymowankę za świetny utwór literacki, bo popierał ich sprawę, a raczej ich wodza.
Wracając do socjalizmu, to problem z nim polega na tym, że naprawdę trzeba być Korwinem-Mikke albo jego fanatykiem (a takich jest wcale niemało), żeby z całą pewnością siebie wygłaszać hasła naprawdę antysocjalistyczne. Kiedy się pogada z pierwszym lepszym człowiekiem na ulicy, praktycznie każdy jest za jak największym pakietem opieki socjalnej ze strony państwa. Może już mniej znajdzie się zdecydowanych wrogów „prywaciarzy”, ale tych też znajdziemy pewną liczbę. I tak naprawdę, oprócz klonów Korwina-Mikke, prawie każdy chce właśnie jakiegoś „socjalizmu z ludzką twarzą”.
Partia rządząca jest po prostu partią władzy, niczym Partia Rewolucyjno-Instytucjolna w Meksyku. Nie ma w niej już dawno żadnego oblicza ideologicznego. Tylko zdeklarowany homo sovietico-toruniensis będzie jej członków z pełnym przekonaniem nazywał „liberałami” (z odpowiednio pogardliwą intonacją). A jest to po prostu political machine do wygrywania wyborów i zabezpieczania swoim członkom i sympatykom ich interesów, niekoniecznie społecznych.
Przy koncertowym rozkładzie PiSu, a wcześniejszej dekonstrukcji partii sojuszniczych przez tęż właśnie partię, „układowi” (cudzysłów po to, żeby odróżnić panujący system od dość wyimaginowanego pojęcia wszechwładnej struktury zwalczanej przez PiS) bezideowych pragmatyków władzy, praktycznie już nic nie zagraża. Może to dobrze? Może dosyć napuszonych ideologii? Nie w tym jednak rzecz. Problem bowiem tkwi w upadku uniwersalnej ideologii dążenia do dobrego współistnienia. Ciężkie jest bowiem życie w świecie, gdzie każdy walczy z każdym i na nikogo nie można liczyć. Ludzi w takich przypadkach ogarnia obłęd spowodowany lękiem i poczuciem zagrożenia. Nawet jeżeli doskonale zdajemy sobie sprawę z tego, że twarda rzeczywistość faktycznie jest taka, że naprawdę musimy codziennie walczyć o przetrwanie, to nawet złudzenie, że jednak w tej walce nie jesteśmy sami, stanowi bardzo realne wsparcie pomagające nam w ogóle w miarę normalnie funkcjonować. Nikt nam zresztą nie broni budować trwałych sojuszy i związków – z sąsiadami, z kolegami z pracy, z członkami własnej rodziny. Nikt nam nie broni budować takich relacji, które faktycznie zaspokoją nasze potrzeby bezpieczeństwa. Niestety homo sovieticus był w taki sposób hodowany, żeby go zdolności do budowy takich więzi pozbawić. Cała jego uwaga miała być bowiem skierowana na Kreml, bo to z Kremla miał oczekiwać zbawienia. Homo sovieticus, który nigdy nie zdał sobie sprawy, że homo sovieticus był, przybrał formę homo sovietico-toruniensis. Jakościowo nie nastąpiła w nim żadna przemiana. Nadal nie jest zdolny działania pozytywnego w zakresie takim, jakim jest to w jego przypadku możliwe. Ośrodek ideologiczny to co prawda Toruń, ale pieniędzy człowiek taki żąda od Warszawy.
Nie żałuję, że partia homini sovietico-toruniensis powoli zapędza się na polityczny margines. Rzecz w tym, że kierunek, w jakim idziemy nie podoba mi się wcale i to jest fakt, z którym trzeba będzie coś zrobić.
Socjalizm, podobnie jak wódka, jest dla ludzi mądrych. W odpowiednich ilościach daje radość i poczucie dowartościowania. W nadmiarze, odrywa człowieka od rzeczywistości, zabija coś, co Sokrates nazywał „dzielnością” (powtarzam tu chyba jakiegoś dziewiętnastowiecznego krytyka socjalizmu, ale nie pamiętam już którego), czyli zdrowy instynkt przetrwania. W krajach zachodnich, gdzie socjalizm (ten „z ludzką twarzą”, czyli państwo opiekuńcze) ma długą tradycję, produkcja ludzi pozbawionych instynktu samozachowawczego zrobiła znaczne postępy.
Pewien mój znajomy Anglik, mając nienajgorszy zawód, od dłuższego czasu nie może znaleźć pracy. Nie jest tak, że jest całkowicie zepsuty, że tylko cynicznie bierze zasiłek (który chyba może brać do końca życia) i sobie za to spokojnie żyje (bo jest to możliwe). On faktycznie czuje się sfrustrowany. Od czasu do czasu odwiedza ichni urząd pracy. Tam albo go odprawiają z kwitkiem, albo łudzą jakims interview, z którego nic nie wychodzi. Tymczasem przyjeżdżają na Wyspy Polacy, którzy potrafią rozkręcić własny interes i to wcale nie jakiś stragan z pietruszką. Kiedy więc mu mówię, że może by zarejestrował działalność gospodarczą i zaczął świadczyć usługi w swoim zawodzie jako wolny strzelec, on mówi, że w ogóle nie rozumie, o czym ja mówię. „Na własny biznes trzeba mieć kapitał”, „jest ogólnoświatowy kryzys” itd. itp. Nadmiar socjalizmu dokonuje przyjemnej acz w ostatecznym rozrachunku tragicznej kastracji woli i instynktu przetrwania. I w takim sensie socjalizm, jak alkohol czy narkotyki, można nazwać „potworem”. Może wiec Zbigniew Herbert nie do końca się mylił.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz