czwartek, 28 czerwca 2012

Z kraju, w którym ręce opadają... (3)


Jak pewnie zauważyliście, moi drodzy Czytelnicy, ostatnio piszę o sprawach, które mnie irytują w mentalności naszej, w tym mojej własnej. Wcale nie przyjmuję postawy typu: „Patrzcie jacy ci nasi rodacy głupi i podli, a tylko my, wybrańcy, to rozumiemy, czujemy i z tego powodu cierpimy”. Nie, nie! Wcale nie jestem wyjątkiem. Tym bardziej próbuję dociec przyczyn takiej postawy.

Są to rzeczy, które obserwujemy na co dzień w naszym najbliższym otoczeniu, a w związku z tym prawdopodobnie moglibyśmy coś z tym zrobić. Nie robimy, bo nie posiadamy pewnych kodów lub ścieżek myślenia w naszym umyśle. Wolimy się nie angażować w „przyziemne” sprawy np. naszego osiedla, ale z lubością uciekamy w sprawy wielkie i w praktyce poza naszym zasięgiem. Masochistyczną rozkosz sprawia nam rozprawianie o rządzie w Warszawie (tym, czy każdym innym, który jest na bieżąco u władzy), proponując rozwiązania całościowe i to od razu dla całego kraju, a tymczasem życie stałoby się o wiele piękniejsze, gdybyśmy np. zrobili porządek z piętrzącymi się papierzyskami na naszym biurku, albo gdybyśmy z sąsiadami urządzili ogródek przed naszym blokiem.

Piszę o tej naszej mało ciekawej mentalności, a moi dobrzy znajomi, których lubię i szanuję, odpowiadają mi od razu wchodząc w górnolotny ton: a to o Piłsudskim, a to latach komuny, która nas zeszmaciła, a to o „solidaruchach”, którzy z kolei zniszczyli dorobek komuny, a z ludzi zrobili niewolników obcego kapitału itp. itd. A czymże jest taka postawa, jak nie ucieczką w sprawy „wielkie”, globalne niemal, a więc w przywoływanie sił potężnych a ponurych, wobec których my nic zrobić nie możem, bośmy przecie jeno pył tej ziemi.

Ja wcale nie twierdzę, że wymyślanie pozytywnych kroków, jakie możemy podjąć, jest łatwe. Wręcz przeciwnie, ale bez wysiłku w tym kierunku, nastawiamy nasz umysł na program „wymówka”, „nie masz dla nas nadziei” i inne szatańskie potworności, który nas zżerają już nie tylko z zewnątrz, ale teraz i od wewnątrz.

Spotkania z gronem znajomych kojarzą się z czymś przyjemnym i faktycznie w większości przypadków takie są. Wczoraj np. z okazji obrony doktoratu przez moją koleżankę i jedną z szefowych (no tak, ja od wielu lat mam po kilka szefów i szefowych każdego roku), spotkaliśmy się w gronie kolegów i koleżanek, z którymi jeszcze kilka lat temu tworzyliśmy bardzo sympatyczny zespół, ale później w związku z mniejszą ilością obowiązków praktycznie zaczęliśmy się w pracy ze sobą rozmijać, a w niektórych przypadkach przestaliśmy się w ogóle widywać. Była to więc pierwsza okazja od kilku lat, że spotkaliśmy się w tak dużym gronie. Spotkanie było naprawdę świetne i faktycznie cieszyliśmy się i doktoratem koleżanki i tym, że udało się jej nas wszystkich zgromadzić w fajnej knajpce. Potem jednak, jak to zwykle bywa, zaczęliśmy rozmawiać w mniejszych grupach i z niektórych z nas zaczął wychodzić strach o jutro. To, że nie jesteśmy już takim dużym zespołem, wynika m.in. z tego, że zmniejszyło się zapotrzebowanie na nasze usługi (niż demograficzny i jeszcze kilka innych czynników). Wielu z tych, którzy pracowali jeszcze w innych miejscach (m.in. ja), już tam nie pracuje, ponieważ albo nie ma już tylu studentów, albo nie mogli psychicznie znieść presji zwierzchnictwa na stawianie ocen pozytywnych ludziom, którzy na to żadną miarą nie zasługują. Żeby to na presji się kończyło. W niektórych przypadkach po prostu administracyjnie i bez powiadomienia zainteresowanego w ostatniej chwili np. zniesiono egzamin z jego przedmiotu. Trzeba mieć wyjątkowo twardą skórę, żeby nad takim zachowaniem przejść do porządku dziennego. Ale cóż? W prywatnej szkole, szefostwo robi, co chce. Szkoda tylko, że prawie nigdy nic w kierunku konstruktywnym.

Spotykamy się więc z okazji radosnego wydarzenia, cieszymy się, że się znowu widzimy, ale wymieniamy się mało ciekawymi informacjami. A potem zaczynamy sobie podbijać negatywnego bębenka, no bo „co to będzie w przyszłym roku akademickim?”  Strach się bać.

Jest z nami coś nie tak. Żartujemy sobie, że trzeba będzie zrobić kursy spawaczy czy obsługujących wózek widłowy, ale są to właśnie tylko gorzkie żarty. Tak naprawdę nikt nie ma pomysłu co dalej robić i nie tyle przeraża mnie to, że faktycznie nie będzie co robić, ale ta nasza postawa, czyli ten brak pomysłu. W tym momencie uświadamiam sobie, dlaczego m.in. zawsze jednak jestem jakimś outsiderem i niechętnie daję się zawłaszczyć grupie, nawet składającej się z najsympatyczniejszych ludzi na świecie. Jest to mechanizm obronny przed wprowadzeniem obcego kodu do umysłu. Psychoterapeuci doskonale wiedzą jak wielką siłę oddziaływania ma grupa na jednostkę. Terapie grupowe mają na celu wydobycie ludzi z chorych kolein mentalnych. My niestety często spotykając się w gronie znajomych wzmacniamy w sobie negatywne emocje (nie mówię tu o agresji, ale o strachu i poczuciu beznadziei), utrwalamy je i zabieramy ze sobą do domu.

Po jakimś czasie się okazuje, że mimo wszystko każdy z nas jakoś sobie radzi, gdzieś tam znajdujemy sobie takie czy inne źródło utrzymania. Każdy zrobił to jednak na własną rękę, bo przecież w grupie nikt nie wierzył, że to się może udać.

Grupy ludzi, których nazywamy klikami lub gangami, dobrze wiedzą, że współpraca się opłaca (rym niezamierzony). Niestety dotyczy ona najczęściej wzbogacenia się kosztem innych. Czy nie można tworzyć zespołów ludzi o podobnej skuteczności, ale którym przyświecają cele uczciwe i pozytywne? Czy tylko chciwość i dążność do wykiwania innych łączy ludzi nieco trwalej? A może potrzebna jest religia lub ideologia, żeby z grupy sparaliżowanych poczuciem niemocy zrobić zespół patrzących w przyszłość może nie tyle hurra-optymistycznie, ale przynajmniej konstruktywnie? 

Na szczęście wczorajsze spotkanie było generalnie bardzo miłe i pozytywne, zaś te pesymistyczne rozmowy odbyły się na szczęście nie "plenarnie", tylko w sytuacji bardziej kameralnej. Być może inni w tym czasie rozmawiali o planach wakacyjnych i jeśli tak, to dobrze zrobili.

Uwielbiam lato. Faktycznie pewnie będę intensywnie myślał o nadchodzącym roku akademickim, ale z drugiej strony nie dam sobie popsuć tego czasu, który spędzę z rodziną. A propos rodziny, znalazłem ogłoszenie na temat wykładu psychologa na temat radzenia sobie w okresie urlopowym. Z zapowiedzi wynika, że będzie mowa o tym, jak sobie radzić z tą nagłą ilością czasu spędzonego razem z innymi członkami najbliższej rodziny, bo przecież nie jesteśmy do tego przyzwyczajeni.  Nie jesteśmy przyzwyczajeni do spędzania czasu z najbliższymi... Ręce opadają.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz